czwartek, 26 grudnia 2013

Komentarz do sporu o "ideologię gender", część 1. z 3. czyli Krytyka Krytyki

    Ten artykuł z powodu dużej długości, na skutek porady mojej dziewczyny został podzielony na trzy części:

1. Krytyka krytyki „ideologii gender”
2. Egzystencjalna refleksja i teoria społeczna
3. Moja krytyka „gender studies”

Kolejne części będą publikowane co jakiś czas. Po pierwszej z nich zostanę spalony na stosie przez duchownych i tradycyjnie nabity na pal przez prawicowych ideologów. Po części drugiej zostanę wykluczony ze świata nauki aby po części trzeciej poddano mnie przymusowej seksualizacji i operacji zmiany płci przez lewicowe bojówki o nieznanej płci.

CZĘŚĆ PIERWSZA

RÓWNONOC jako groźne pojęcie ideologii gender przejeżdżające walcem po dniu i nocy i niszczące ich naturalną odrębność   

    W moim przekonaniu rzeczywistość społeczna nie jest przestrzenią, w której toczą się spory o byty ale jest miejscem debat o różnych ich wyglądach. Dzieje się tak nie ze złej woli uczestników ale ze względu na to, że nie istnieje obiektywna prawda na temat niektórych zjawisk, ponieważ nie stanowią one części jakichś bytów ale są wytworem świadomości podmiotów obserwujących lub przeżywających te byty. W przypadku, gdy istnieje grupa osób to zawiązuje się w niej swego rodzaju konsensus, który niekiedy ośmiela swych twórców do twierdzenia, że znaleźli obiektywną prawdę na temat pewnego zjawiska społecznego. W rzeczywistości ów „obiektywizm” jest tylko wspólnotą ich wewnętrznych światów przeżyć, emocji czy duchowości. W społeczeństwie takich grup jest bardzo wiele a głoszone przez nie poglądy są czasem tak zaskakująco odległe od siebie, że wprawiają niezaznajomionego z nimi jak dotąd człowieka w osłupienie! Niekiedy poglądy te wyglądają inaczej spisane w artykułach czy blogach niż opowiedziane przez ich wyznawców. Tak czy inaczej w przestrzeni społecznej rodzą się spory, niekiedy oparte tylko na niejasności, płynności i umowności znaczenia pewnych słów a w rzeczywistości tworzące rozbudowane racjonalizacje pewnych nieświadomych i/lub świadomych emocji. W drugiej części artykułu myśli te zostaną rozwinięte. Na razie mają posłużyć Czytelnikowi jako pewien horyzont, w którym pragnę ujawnić ważny fenomen tzw. ideologii gender. Wychodząc naprzeciw dotychczasowym wątpliwościom kilku czytelników mojego bloga pragnę też zaznaczyć, że ja sam nie silę się na próbę obiektywnego opisu. Pozostaje zatem bezzasadny zarzut, że silę się na intersubiektywizm a w rzeczywistości kreślę sprawy ze swojego punktu widzenia zamykając uszy na inne opinie. W żadnym razie uszu nie zamykam ale z konieczności wypowiadam się tylko w swoim imieniu, z perspektywy swojego świata wewnętrznego nie mogąc powiedzieć za Innych, mogąc jedynie przytoczyć ich wypowiedzi i zdać relację z wrażeń jakie we mnie wzbudzają. Jeżeli ktoś z Was przeżywa to inaczej niech da temu wyraz w komentarzach i razem stworzymy pewną przestrzeń wyglądów sprawy z różnych punktów widzenia.

    Od kilku miesięcy toczy się spór w przestrzeni publicznej na temat tzw. ideologii gender. Całemu zjawisku towarzyszy pewne słowotwórcze ożywienie, które prowadzi do ciągłych odmian przez przypadki nowych pojęć, których zakres znaczenia jest niejasny a etymologia burzliwa i ściśle związana z członem „gender-”. Jako obserwator tych zjawisk odczuwam pewne zażenowanie a niekiedy politowanie. Cała ta nieudolność uczestników sporu prowadzi do tego, że im dłużej on trwa tym więcej pojawia się punktów spornych a nikomu nie zależy na rozumieniu samej rzeczy. Zatem moc wyjaśniająca przeczytanych i zasłyszanych przeze mnie rozważań na te tematy jest znikoma. Obecnie zauważam kilka kwestii w tej sprawie:
1. Jaka jest relacja pomiędzy gender studies a „ideologią gender”?
2. Jakie są główne zarzuty krytyków tzw. ideologii gender i czy tyczą się one także gender studies?
3. Dlaczego Kościół Katolicki zabiera w tej sprawie głos w tak nieudolny sposób? (w większości przypadków, z chlubnymi wyjątkami)
4. Jak można krytycznie się odnieść do gender studies i tzw. ideologii gender?
Oczywiście ja nie będę odpowiadał na te wszystkie pytania po kolei, ponieważ to nie jest artykuł naukowy tylko blog i nie musi tu być zachowany żaden porządek. Opiszę te sprawy z mojej perspektywy, tak jak mnie poruszają a później przedstawię moją wizję fenomenologii egzystencjalnej, z której to perspektywy obie strony sporu obrywają nieco i w konsekwencji powstaje zupełnie nowa krytyka a raczej nowa perspektywa krytyczna mogąca zrodzić cały zbiór przeróżnych krytyk, których ja już szczegółowo nie będę opisywał z powodu braku czasu i przestrzeni.

Krytyka krytyki

    Pierwsza poważniej dostrzegalna w przestrzeni publicznej krytyka zagadnień gender padła spod pióra Konferencji Episkopatu Polski i dotyczyła konwencji w sprawie zapobiegania i zwalczania przemocy wobec kobiet i przemocy domowej. Warto tutaj sięgnąć do tego tekstu. Gdy dziś się go czyta to wydaje się bardzo rzeczowy, wyważony i merytoryczny, choć w tamtym czasie widziany był jako nietrafny i oburzał niektórych intelektualistów (np. prof. Mikołejkę). Już w tym tekście zasmuca fakt, że biskupi mylą pojęcie roli płciowej i orientacji seksualnej czy zaburzeń identyfikacji płciowej. Nie mam zwyczaju spierania się o znaczenie słów ale w tym przypadku ta pomyłka doprowadziła do pojawienia się w tekście wtrącenia o homoseksualizmie i transseksualizmie, które to zjawiska nie mają żadnego związku z przemocą wobec kobiet za to niosą silny ładunek emocjonalny i stanowią punkt wyjścia do dalszych refleksji zacnych autorów a sens tych refleksji otwiera się tylko dzięki owej pomyłce. Jednak wielką zaletą tego tekstu jest pewna przejrzystość zarzutów i brak stosowania słówka „gender” w przeróżnych konfiguracjach. Dzięki temu sprawa jest jasna i można wywnioskować, że biskupi sprzeciwiają się innym niż tradycyjne spojrzeniom na role, jakie w społeczeństwie winny pełnić kobiety i mężczyźni. Dla mnie przesłanie jest proste: przemoc wobec kogokolwiek jest zła ale już taka odrobina przemocy jest lepsza niż sięganie do konstruktywizmu społecznego w opisie zjawisk społecznych. Od początku nie mogłem się zgodzić z takim stawianiem sprawy. Dla mnie byłoby już lepiej gdyby kobietę nazywano mężczyzną a mężczyznę kobietą ale nie stosowano ŻADNEJ przemocy wobec nich. Wyznaję fenomenologiczną koncepcję zła wg której zło jest fenomenem i doświadcza się go w bezpośrednim kontakcie, ujawnia się wprost i nie wymaga objaśnień – gdy ktoś płacze, krzyczy, smuci się czy narzeka to bez wątpienia wiem, że spotyka go zło. Zastępowanie doświadczeniowego dobra i zła kategoriami hermeneutycznymi jest rzeczą niebezpieczną. Nie sięgając do skrajnych ideologii (faszyzmu czy komunizmu) zerknijmy do dzisiejszej koncepcji neoliberalnej, która (w przeciwieństwie do wyżej wymienianych) jest dziś wyznawana masowo i tylko dlatego stanowi zagrożenie. Przyjrzyjmy się sytuacji: młody człowiek w brudnym ubraniu siedzi oparty o murek przy przejściu dla pieszych i zbiera pieniądze. Przechodzący obok neoliberał w pierwszej chwili czuje smutek i chce wrzucić kilkadziesiąt groszy do puszki. Jednak po chwili ideologia podsuwa mu myśl: „Przecież ten człowiek jest młody i mógłby iść do pracy tak samo jak ja. Przecież jest wolny, tak samo jak ja. Nie dam mu pieniędzy, bo uważam, że jest po prostu LENIWY i nie zasługuje na żadną pomoc, nie jest cierpiący”. Oczywiście nie można powiedzieć, że myślenie młodego neoliberała jest pozbawione sensu. Być może jest tak, że żebrak mógłby podjąć pracę. Możemy jedynie podać w wątpliwość moc wyjaśniającą pojęcia „lenistwo”. Możemy się zastanowić czy „niechęć do chcenia” pozostaje faktycznie zawsze jakimś wyborem w przestrzeni wolności, która jest tak ważnym i oczywistym doświadczeniem dla neoliberała? Istnieje wręcz taka ewentualność, że żebrak jest zniewolony jakąś chorobą psychiczną, zaburzeniem, albo sytuacją rodzinno-socjalną, która zupełnie uniemożliwia mu podjęcie konkurencji na wolnym rynku a zatem doświadcza jakiegoś cierpienia. Lenistwo nie jest tu żadnym wyjaśnieniem a raczej zaciemnieniem sprawy a przez swój walor oceniający zapewnia spokój moralny wydającemu go podmiotowi. Pomimo to, że już samo w sobie mogłoby zostać uznane za pewien wymiar cierpienia lub jego skutek to jednak w tym horyzoncie jawi się jako ocena. Lenistwo jest tutaj słowem-kluczem ideologii, w duchu której zostało użyte. Dla wyznawców ideologii doprowadzenie rozumowania do któregoś z takich kilku pojęć stanowi zakończenie dowodu, ponieważ dotyka całej konstelacji emocji związanych z tym jednym słowem i stanowi trafne uzasadnienie samo w sobie ale dla wyznawców innych ideologii sprawa ma szerszy wymiar.

Zauważmy tu rzecz kluczową. Warto jest patrzeć na rzeczywistość społeczną w taki sposób aby do opisu poszczególnych jej fragmentów używać myślenia związanego z ideologią, dla której w tym obszarze nie znajdują się żadne kluczowe fenomeny opisywane słowami stanowiącymi racjonalizacje najsilniejszych emocji, które są dla tej grupy ideowej wspólne.

 Podobnie rzecz się ma z oświadczeniem biskupów. Jeżeli ideowe uzasadnienie twierdzenia dlaczego nie należy stosować przemocy wobec kobiet sięga obszarów dla Kościoła trudnych a za razem kluczowych (opisu seksualności ludzkiej) to tym samym cel dokumentu (czyli ochrona przed przemocą) przestaje być tutaj sprawą istotną, zostaje zasłonięty sporem idei pomimo pełnej stanowczości i ostrości z jaką przemoc się jawi przy jednoczesnej mglistości zjawisk społecznych związanych z płcią i z religią.

Po oświadczeniu biskupów zaczął się okres gorących sporów wokół zagadnień społeczno-płciowych. Zaczęto wówczas używać pojęcia „ideologia gender” czyniąc to z niebywałą konsekwencją i stanowczością. Dla mnie było to dziwne zjawisko. Z jednej strony użyto pojęcia, o którym nie było wiadomo kogo/ czego się tyczy a z drugiej strony szybko znalazła się grupa osób, które poczuły się odbiorcami krytycznych wobec tzw. ideologii gender komunikatów a były to osoby związane z gender studies. Innymi słowy nastąpiła pewnego rodzaju transkrypcja tzw. ideologii gender na gender studies na tej zasadzie, że oto skoro grupa badaczy płci kulturowo-społecznej krzywiąc się odpiera zarzuty wobec tamtego tworu to znaczy, że czują się jakoś za niego odpowiedzialni chociaż sami się go wypierają, nie przyznają do niego. Zatem ideologia gender czymkolwiek nie jest, jest niechciana przez wszystkich, wszyscy jej nie lubią albo oskarżając o jakieś ponure grzechy albo wypierając się jej, odrzucając, wręcz zaprzeczając jej istnieniu. Prawicowi ideolodzy, w charakterystyczny dla swojej emocjonalności sposób, szukają dowodów na to, że pojęcie „ideologia gender” powstało już dawno i padło po raz pierwszy z ust feministek zatem jest nie-prawicowym tworem ale gnuśnym wynalazkiem lewicowym. Nie rozumieją jednak języka i nie zdają sobie sprawy z faktu, że pojęcia zmieniają znaczenie a często po prostu wymierają, ponieważ są zastępowane innymi lub tracą zastosowanie w zmieniającym się świecie. Wydaje się jednak, że jednym z kluczowych słabych punktów myślenia prawicowego jest opór przed zmianą, bardzo mała zdolność chwytania dynamiki rzeczywistości. Lewicowi badacze płci kulturowo-społecznej czują się oskarżeni o bycie ideologicznymi, bowiem przyświeca im utopijna myśl, że są w stanie dokonać obserwacji życia społecznego w sposób obiektywny, zupełnie oderwany od jakichkolwiek emocji czy osobistych doświadczeń. Oczywiście uważam to za błąd. Ta ideofobia ma także głębsze podłoże i wiąże się z traumą komunizmu, który sprawił, że znaczna część społeczeństwa utożsamia wszelkie myślenie lewicowe z komunizmem właśnie. Powiem więcej, Karol Marks uważany jest w naszym społeczeństwie za komunistę, człowieka groźnego, podczas gdy Włodzimierz Lenin, twórca radzieckiego komunizmu, miał 13 lat w chwili jego śmierci. Tym sposobem chrześcijańska i lewicowa za razem idea sprawiedliwości społecznej i solidarności zostały w znacznym stopniu zapomniane i widziane są przez pryzmat mitycznego komunizmu, który w Polsce dawno się skończył. Niczym trujące grzyby kuszące barwnymi kapeluszami ale skrywające śmierć. Dlatego w dużej mierze lewicowi naukowcy starają się uciekać jak najdalej od ideologii. Zupełnie niepotrzebnie, bo większa korzyść społeczna wynikałaby z oswojenia społeczeństwa z pozytywnymi lewicowymi ideami i z pokazania koncepcji marksistowskich jako sensownej krytyki kapitalizmu niż z przekonywania, że jest możliwa bezideowość. Tym sposobem społeczeństwo zauważyłoby, że Włodzimierz Lenin być może uważał się za lewicowca ale przede wszystkim był skurwysynem, który używał marksistowskich koncepcji dla swoich celów. Dodatkowo warto zauważyć, że tak samo jak marksizm, tak też chrześcijaństwo może w każdej chwili stać się narzędziem do urzeczywistnienia dążeń ideowych jakiejś grupy a będziemy mogli to zauważyć na tej podstawie, że grupa ta będzie używać go jako narzędzia właśnie a nie będzie ono dla niej celem samo w sobie. Obecnie istnieją już takie grupy i koncentrują się głównie wokół środowiska PiSu.

Gdyby zarzuty krytyków „ideologii gender” były adresowane w sposób jednoznaczny to być może częściej by na nie odpowiadano. Jednak w zaistniałych okolicznościach zawsze pojawia się zagrożenie, że pewna grupa dementująca pogłoski o złych zapędach „ideologów gender” w istocie pozostaje niewinna ale nie jest tą grupą wobec której zarzuty sformułowano. Innymi słowy: gdyby powiedziano, że Jan Kowalski namawia dzieci do masturbacji to być może mógłby on wyjaśnić swoje stanowisko lub wykazać, że tego nie robi jednak, gdy mówi się o Janie K. jako o oskarżonym to Jan Kowalski nie będąc pewnym czy o niego chodzi po pierwsze woli się nie wychylać a po drugie nie chce się wypowiadać w być może nie swojej sprawie, nie chce wchodzić w czyjeś buty. Oczywiście czytając wypowiedzi krytyków „ideologii gender” pod kątem próby wyłonienia sensu tego pojęcia zorientowałem się, że mają oni na myśli pewną formę aktywizmu społecznego, którego celem jest promowanie myślenia opartego na gender studies. W tym względzie krytycy uznali, że wykorzystają pojęcie „ideologia gender”, ponieważ „feminizm” jest terminem zbyt wąskim i obejmuje jedynie aktywizm w obszarze dążeń do równego traktowania płci natomiast dla nich bardzo istotnym elementem jest seksualność widziana głównie w przestrzeni aksjologicznej. W tym miejscu można postawić pytanie: skoro tak, to dlaczego im tego bronić? Dlaczego nie uznać, że po prostu jest takie zjawisko jak „ideologia gender” i właśnie ów aktywizm jest jego wyróżnikiem względem akademickich teorii gender o których co najwyżej można poczytać w książkach ale na próżno szukać ich w szkołach czy na ulicy? Otóż po pierwsze musimy zachować jakiś porządek debaty publicznej. Nazywając ideologię tworzymy jakąś tożsamość zbiorową. Tożsamości nie da się nadać całkowicie z zewnątrz, bo jest ona ważną częścią doświadczenia/ poczucia wewnętrznego, które musi być przez kogoś przeżywane. Po drugie zaś tego rodzaju operacja jest automatycznym zamknięciem dyskursu. Przecież dokładnie tak samo rzecz się ma z mitycznym faszyzmem. Często można zaobserwować, że grupę głoszącą przemocowe, absurdalne idee nazywa się automatycznie „faszystami” a oznakowani tą etykietą zostają automatycznie wyłączeni poza nawias społecznej debaty gdzie nie dość, że nie muszą już tłumaczyć się nikomu ze swojej głupoty to na dodatek zaczynają tworzyć wokół siebie mit potępionych, odrzuconych męczenników za ojczyznę/ partię czy religię, których nikt nie słucha i którym nikt nie udziela głosu. Tym sposobem zaczynają rosnąć w siłę, bo ich głupota jest mało znana a zaczynają być znani z racji odrzucenia i stają się atrakcyjni dla wszystkich tych dla których doświadczenie „odrzucenia” jest istotne w swym wymiarze egzystencjalnym. Po trzecie wreszcie uświadamiamy sobie, że podchodząc tak lekko do kwestii nazywania i tworzenia ideologii znaleźlibyśmy się w świecie ideologicznie przepełnionym. Na każdym kroku rodzą się i umierają jakieś grupy, którym przyświeca wspólny cel. Z perspektywy lekarzy istnieje niebezpieczna ideologia chorych, którzy gromadzą się pod gabinetami i są gotowi imać się wszelkich sposobów by zmusić lekarza do przyjęcia wszystkich pacjentów. Na dodatek jest to ideologia wysoce hierarchiczna opierająca się na numerkach, datach zapisów, ilościach chorób, wieku – jej wyznawcy bardzo surowo każą za niestosowanie się do zasad. W mediach często słychać głosy ideologów chorych, którzy oskarżają lekarzy o błędy a NFZ i samego ministra zdrowia o nieudolność. Cała masa dowodów się niechybnie na klawiaturę ciśnie, że taka ideologia gdzieś tam występuje. Natomiast tak sobie myślę, że jest jeden dowód przeciwko jej istnieniu – taki oto, że jakoś nic dobrego się o niej nie da powiedzieć. Podobnie termin „ideologia gender” używany jest tylko i wyłącznie z pejoratywnym zabarwieniem co sprawia, że zaczyna już sama w sobie być określeniem negatywnym. Ideologiem gender zostaje się zatem wyłącznie z nadania, nigdy z wyboru.

W tym miejscu możemy już chyba zauważyć, że tzw. ideologia gender nie jest żadnym bytem tylko pewną relacją, która występuje między grupami. Będąc niewiadomo-czym staje się formą prowokacji do dyskusji, której częścią zawsze pozostaje spór definicyjny zajmujący sporą część każdej wypowiedzi i zawierający silny ładunek emocjonalny.

Tym sposobem zaczęto toczyć debaty, wygłaszać wykłady i odczyty a także udzielać wywiadów. Chcąc rozeznać się w tych kwestiach próbowałem zauważyć głównych ideologów antygenderowych i zrozumieć ich oburzenie, które wyłaniało mi się jako główny sens tych wystąpień. Wydaje mi się, że najbardziej w oko rzuca się ks. Oko. Jest to bardzo spokojny człowiek patrzący na odbiorcę zimnym, tępym wzrokiem. W serwisie youtube aż roi się od jego wypowiedzi i wykładów. Przesłuchałem te najdłuższe – w sumie około cztery godziny. Liczyłem na to, że będzie bardziej wnikliwie wyjaśniał swoje stanowisko, niż robił to w krótkich programach, gdzie miał tylko kilka – kilkanaście minut. Zawiodłem się. Ks. Oko potrafi przez godzinę mówić zupełnie o niczym. Popisywać się swoją erudycją i schlebiać słuchaczom budując przyjazną atmosferę poczucia więzi. Zawsze mówi o tym, że „ideologia gender” jest bardzo głupia i w zasadzie nie ma tam nic do rozumienia dlatego też on wcale dużo na ten temat nie musiał czytać. W pewnym sensie zgadzam się z tym stwierdzeniem na mocy tego, co powiedziałem w poprzednim akapicie, gdy próbowałem wyjaśnić czym tzw. ideologia gender jest lub może być. Jednak odnoszę wrażenie, że ks. Oko wypowiada się tutaj także o gender studies, ponieważ twierdzi, że istnieje grupa osób uważających rozważania gender za naukę ale są to ideolodzy. Zupełnie kompromitujące, jak dla filozofa, są dywagacje księdza Oko na temat ideologii i doszukiwanie się komunizmu czy nazizmu w przestrzeni rozważań nad płcią kulturowo-społeczną. Po pierwsze kompromitujące dlatego, że uważa on ideologię za coś złego samo w sobie a po drugie dlatego, że podawana przez niego definicja ideologii czyni z niego także ideologa a z jego „naukowych” argumentów argumenty ideologiczne. Tak oto ks. Oko mówi po prostu, że dysponuje jakąś lepszą ideologią a na dodatek cieszy się, że jego słuchacze ją podzielają. Słuchając tych wykładów byłem zawiedziony, bo nie znalazłem w nich żadnej tezy, z którą mógłbym się nie zgodzić lub zgodzić z wyjątkiem jakichś kilku bzdur w rodzaju, że „ideologia gender” głosi, że orientacja seksualna może być dowolnie zmieniana wedle uznania. Odnoszę wrażenie, że to grupa ideologów prawicowych głosi takie przekonania mówiąc, że należy zakazać parad homoseksualistów aby homoseksualizm się nie rozprzestrzeniał w społeczeństwie. Faktycznie orientacja seksualna musiałaby być niezwykle plastycznym bytem skoro widok grupy osób homoseksualnych mógłby sprawić szybką jej zmianę.
Przyjrzyjmy się zatem innym zarzutom wobec „ideologii gender”. Dzięki nim być może uda się określić czym jest ta ideologia.
Zarówno biskupi, jak i niektórzy publicyści prawicowi poruszają dość istotną kwestię jaką jest tzw. natura i naturalność. Wyraźnie odnoszą się tutaj do badań gender studies. Jeszcze przed II wojną światową powszechnie sądzono, że rola płciowa i płeć biologiczna są ze sobą trwale związane. Dlatego nie istniało pojęcie płci kulturowo-społecznej, bo wskazanie płci biologicznej determinowało też przypisane do niej role. Do dziś część osób uważa, że tak wygląda prawda o człowieku. Nie wiadomo w jaki sposób ten zapis roli płciowej w umyśle miałby się dokonać. W dużej mierze zwolennicy takiego podejścia upatrują szansy na znalezienie uzasadnienia swych teorii w biologii. Na każdym kroku podkreślają różnice anatomiczne pomiędzy kobietami i mężczyznami przy okazji nietrafnie posądzając badaczy gender o negowanie istnienia płci biologicznej. Wydaje się, że nikt przy zdrowych zmysłach (wyłączając kreatorów mody) nie ma problemu z odróżnieniem ciała kobiety od ciała mężczyzny. Badania na gruncie psychologii pokazują też, że u mężczyzn i kobiet różnie rozkładają się różne cechy osobowości. Jednak wszystkie te badania i obserwacje dotyczą populacji i są opisem jakiegoś stanu rzeczy widzianego w przyrodzie bez rozpatrywania go w kategoriach etycznych. Innymi słowy: jeżeli uważa się, że kobiety są niższe od mężczyzn to:
a) losując n-par mężczyzna-kobieta z populacji ludzi mogę być pewnym, że więcej będzie par takich, że mężczyzna jest wyższy od kobiety (w statystycznie istotny sposób!) ale nie oznacza to, że nie ma wysokich kobiet i nie zwalania mnie z obowiązku samodzielnej oceny jak rzecz się ma w przypadku jakiejś jednej konkretnej kobiety (którą być może chcę zatrudnić do pracy a mam chęć odrzucić od razu z racji tego, że poszukuję osoby wysokiej)
b) być wysoką kobietą to nie znaczy robić coś złego, być kimś złym i nieodpowiednim.
W przypadku cechy fizycznej to rozumowanie wydaje się jasne dla większości osób. Natomiast rzecz ma się inaczej, gdy sięgamy po cechy psychiczne. Tutaj rodzą się tzw. uprzedzenia, stereotypy i dyskryminacja. Tutaj często sięga się właśnie do pojęcia naturalności aby zauważyć np. że agresja jest naturalną cechą mężczyzn a uległość naturalną cechą kobiet.
Czym jest owa mityczna naturalność, natura i czy faktycznie jest pojęciem, które coś wyjaśnia? Do tego słowa często odwołuje się Kościół Katolicki rozumiejąc je na dwa sposoby:
a) naturalność jako pewien stan bliskości z przyrodą, poczucie bycia jej częścią, nieingerowania w swoje ciało i otoczenie. Naturalność widziana w ten sposób to natura-przyroda. W horyzoncie tak pojmowanej natury np. antykoncepcja jest złem, ponieważ jest związana z ingerencją w ciało człowieka poprzez deregulację hormonalną ciała kobiety albo uniemożliwianie do spotkania się plemników z komórką jajową
b) naturalność/ natura jako istota rzeczy, sens. Natura ludzka jest tym co znaczy być człowiekiem. Jest sensem człowieczeństwa odczytanym z Bożego Objawienia. W horyzoncie tak rozumianej natury homoseksualizm jest złem, ponieważ „Biblia” odrzuca możliwość odbywania stosunków z osobami tej samej płci.
Pojęcie natury niesie zatem silny przekaz etyczny. Ono mówi nie tylko o tym, co występuje powszechnie ale zauważa w tej powszechności jakiś sens – albo sens ekologiczny (rzeczy mają się tak aby system jakim jest przyroda mógł funkcjonować) albo sens religijny (rzeczy mają się tak, ponieważ Bóg tak chce). Nietrudno zauważyć, że czasem te dwie koncepcje natury kłócą się ze sobą. Antykoncepcja widziana w horyzoncie b) nie musi być zła. Biblia siłą rzeczy nie mówi o antykoncepcji hormonalnej ani o prezerwatywach, bo w czasach, gdy została spisana nie było takich rozwiązań ale były już znane inne formy antykoncepcji (np. wkładka) a jednak nie ma o nich mowy. Nawołuje do płodności ale jednocześnie do czynienia sobie ziemi poddaną wskazując na to, że wykreowany przez Boga człowiek jest także twórcą. Trudno powiedzieć dlaczego ów twórca musi wstydzić się tego, że wynalazł prezerwatywę i rzekomo zanegował nią jakiś przyrodniczy porządek. Gdy wynalazł antybiotyk to posunął się o wiele dalej w ingerowaniu w przyrodę a jednak nie poczytano mu tego za grzech. Bakterie są czymś złym a komórki rozrodcze dobrym pomimo to, że wszystkie te komórki są częścią Bożego Planu. Gdy człowiek stworzył naturalne metody planowania rodziny to z pozycji wojownika-z-bakteriami spadł do biernego obserwatora siebie-jako-przyrody, który udając, że planuje a nie zapobiega wyczekuje stosownej chwili by nie-zapłodnić. Na próżno wsłuchiwać się w rozwlekłe hermeneutyczne rozważania duchownych na ten temat. Trudno tu się połapać. Najbardziej chyba kuriozalnym uzasadnieniem jakie dotąd słyszałem było stwierdzenie młodego duchownego, że prezerwatywa jest kawałeczkiem lateksu, który oddziela mężczyznę od kobiety tak, że nigdy się nie spotykają naprawdę. Pojmując spotkanie ludzi w tak dosłowny i dosadny sposób ów młody duchowny musi mieć wiele problemów w swoim życiu osobistym.
Podobnie rzecz się ma z homoseksualizmem, który w prawdzie jest złem, gdy przyjrzymy mu się z perspektywy natury b) ale trudno wykazać, że jest złem wg natury a), bo przecież ludzie ci nie powstali na skutek jakichś modyfikacji genetycznych a poza tym w świecie zwierząt obecne są powszechnie zachowania homoseksualne.
W tym miejscu na uwagę zasługuje też fakt, że znieczulenie podczas porodu nie jest uważane przez Kościół Katolicki za grzech. Stwierdzenie Boga "w bólu będziesz rodziła dzieci" (Rdz 3, 16) jest rozumiane w sposób egzystencjalny a nie dosłowny. Dlaczego zatem wszędzie tam, gdzie chodzi o seksualność Kościół rozumie "Biblię" w tak dosłowny sposób?
Cała ta analiza pojęcia naturalności została przeze mnie tu opisana z uwagi na to, by nie wchodzić w spory o znaczenie słów a przyjrzeć się ich praktycznemu użyciu jak radzi Ludwig Wittgenstein, którego poglądy są mi bliskie. Tak oto dokonaliśmy drobnej dekonstrukcji pojęcia naturalności i natury, by wskazać na jego otwarty charakter a za razem zdolność do tworzenia pewnych przestrzeni aksjologicznych. Nie jestem badaczem gender studies ale w mojej percepcji użyteczność niektórych badań z tego zakresu leży właśnie we wskazaniu jak szeroki może być zakres pojęcia naturalności poprzez dokonywanie badań międzykulturowych i pokazanie, że rozpatrywanie niektórych zjawisk na płaszczyźnie etycznej może być niewłaściwe. Możemy się zatem przekonać, że bycie uległą jest cechą kobiet w naszej kulturze ale już nie w jakiejś innej z czego wynika, że uległość nie jest cechą budowy układu nerwowego kobiety ale efektem jakiegoś wyuczenia/ internalizacji. Nie oznacza to jednak, by badacze chcieli ingerować w otaczający ich świat i zmuszać kobiety z naszej kultury do bycia bardziej uległymi albo kobiety z tamtej kultury do uległości. Po prostu wiedza daje pewną przestrzeń wolności dzięki której człowiek może wybierać, bo wie jakie są możliwości. Wydaje się, że w tej sprawie ciekawie wypowiada się Levinas:

„A przecież w dwudziestym stuleciu przejmujące doświadczenie człowieczeństwa uczy, że ludzkie myśli opierają się na potrzebach, w których wyraża się społeczeństwo i historia; że głód i strach mogą pokonać wszelki ludzki opór i wszelką wolność. Nie zamierzamy tu podawać w wątpliwość tej człowieczej nędzy - tej potężnej władzy, jaką sprawują nad człowiekiem rzeczy i niegodziwość - tej zwierzęcości. Ale być człowiekiem to wiedzieć, że tak jest. Wolność polega na świadomości, że wolność jest zagrożona. Ale wiedzieć lub mieć świadomość to mieć czas, by uniknąć nieludzkiej chwili albo by ją uprzedzić. Właśnie to ciągłe odsuwanie godziny zdrady - cienka różnica między człowiekiem i nie-człowiekiem - wymaga bezinteresownej dobroci, pragnienia tego, co absolutnie inne, godności i wymiaru metafizyki”. (E. Levinas „Całość i nieskończoność”)

Dla mnie tutaj otwiera się pewną płaszczyzna poszukiwania Boga. Nie w założeniu klapek na oczy człowiekowi w taki sposób, by musiał iść do kościoła, bo „tak wypada” i inna opcja nie istnieje ale w otwarciu przed nim możliwości bycia-uwiedzionym przez Boga poprzez odsłonienie pewnego wymiaru transcendencji. Wolność jest koniecznym horyzontem, w którym spotkanie z Bogiem może się urzeczywistnić. Jednak jest to zupełnie inna wolność niż ta, o której się mówi komentując tzw. rewolucję seksualną mówiąc, że była ona złem dlatego właśnie, że obiecywała swobodę w uprawianiu seksu co okazało się złudne, bo doprowadziło do seksualizacji wszelkich relacji. Otóż seksualizacja jest właśnie skutkiem braku przeżywania tej wolności, o której pisze Levinas a której nie rozumieją ani krytycy „ideologii gender” ani ruchy feministyczne. Jest to krucha wolność przejawiająca się w pewnej bezpośredniości kontaktu z własnym self, wolność integrująca je i mówiąca, że nie musi stawać się kimś w odpowiedzi na zewnętrzne impulsy na zasadzie jakichś automatyzmów (religijnych, kulturowych, biologicznych) ale może formować się poprzez egzystencjalne doświadczanie świata, Innych i Boga.

Kolejna, istotna grupa zarzutów, dotyczy pewnych praktycznych aspektów tzw. ideologii gender. Krytycy wchodzą tu w ton katastroficzny i mówią o zagrożeniach dla rodziny oraz o problemach edukacji seksualnej i edukacji w ogóle. Wydaje mi się, że już rozważania z poprzedniego akapitu stanowią odpowiedź na zarzuty dotyczące rozpadu rodziny. Dla mnie to myślenie jest niezrozumiałe. Wygląda na to, że jego twórcy nie wiedzą o tym, że w społeczeństwie dokonują się pewne zmiany w sposobie życia na przestrzeni wieków. Na początku XX wieku, gdy pojawiły się samochody osobowe właściciel takiego samochodu wynajmował specjalną osobę, która szła przed nim i machała flagą ostrzegając przed zbliżającym się zagrożeniem. Dziś samochodów jest bardzo wiele i poruszają się tak szybko, że człowiek z flagą jest już z konieczności wykluczony. Można pomyśleć, że na początku XX wieku także mogła powstać grupa krytyków „ideologii samochodowej” głosząca hasła, że oto idą czasy, gdy samochodów będzie coraz więcej a co za tym idzie będzie coraz więcej ofiar wypadków i trzeba zrobić coś aby już teraz powstrzymać szalonych samochodziarzy. Powiem więcej – ta grupa miałaby rację w swoich przewidywaniach! Faktycznie w dzisiejszych czasach wiele osób w ciągu roku ginie przejechanych przez kogoś samochodem. Jednak na przestrzeni tych stu lat dokonywały się powolne zmiany w myśleniu ludzi o transporcie. Zauważono wielkie walory samochodów i uznano, że te ofiary w ludziach, które się przez nie ponosi są nieznaczne w porównaniu do społecznych zysków. W zasadzie to nikt tego nie zauważył tylko zadziałał mechanizm wolnorynkowy – ludzie zaczęli kupować, więc fabryki produkowały i tak doczekaliśmy do naszych czasów. Nikt jednak nie wini fabryk. W ogóle nikt nikogo nie wini, chociaż są przecież ofiary śmiertelne a nie tak, jak w przypadku „ideologii gender”, „zranienia” (jak to nazywa pani prof. Ryś). Nie jestem wcale przeciwnikiem samochodów. Wskazuję tylko na pewną ciekawą sprawę.
Rodzina pozostanie tak długo niezmieniona jak długo pozostaną ludzie, którzy będą chcieli ją tworzyć. Przecież nie ma żadnych powodów dla których nawet w dalekiej przyszłości ludzie nie mogliby tworzyć rodzin choćby było ich niewiele a społeczeństwa składałyby się z jakichś innych komórek. Nie mam nic przeciwko temu aby Kościół mówił o zaletach życia w rodzinach i nawoływał do ich tworzenia. Ja także chcę założyć rodzinę. Nie podoba mi się po prostu ten ton katastrofy, zupełnie jakby ludziom, którzy chcą mieć dzieci, żonę/ męża czy uprawiać seks z osobą innej płci odbierano te możliwości, zabraniano ich. Takie zjawiska nie mają miejsca dlatego nie musimy się przed nimi bronić. Trudno nie odnieść wrażenia, że tu chodzi o coś innego, że te obawy biorą się albo z jakiegoś życia wewnętrznego, jakiejś intymnej sfery podmiotu, który je przeżywa albo są metodą manipulacji – jakaś grupa chcąc utrzymać się przy władzy próbuje przekonać innych, że toczy się jakaś walka, w której powinni opowiedzieć się po jej stronie. Ilekroć ktoś mówi mi, że rodziny są zagrożone to proszę o wskazanie tych rodzin, wyjaśnienie skąd pochodzą te zagrożenia, które mają doprowadzić do ich rozpadu. W moim przekonaniu głównym zagrożeniem dla życia rodzinnego są problemy ekonomiczne. Społeczeństwo szkolone przez narcystyczno-obsesyjnych nauczycieli i pedagogów najgłębszy sens widzi w wyścigu szczurów polegającym na pięciu się po abstrakcyjnych drabinach hierarchii korporacyjnej. W takim świecie dziecko stanowi co najwyżej kulę u nogi spowalniającą proces „rozwoju osobistego” rozumianego jako sumę zwiększających się wskaźników, które jasno i dobitnie rzucałyby się w oczy zewnętrznych obserwatorów. Z drugiej strony liberalny system ekonomiczny przestaje widzieć społeczeństwo jako całość – każdy winien radzić sobie sam a korzystanie z czyjejkolwiek pomocy jest widziane co najmniej jako oznaka słabości a często wręcz jako okradanie państwa i bardziej zaradnych obywateli, którzy przecież płacą podatki ku swojej udręce. Na tej zasadzie, nie chcąc „być na łasce innych” część osób rezygnuje z zakładania rodziny lub płodzenia dzieci. Nigdzie tutaj nie ma żadnego „myślenia genderowego”, ponieważ to jest proza życia milionów osób a nie akademicka debata między warszawskim hipisem w kosztownym kapeluszu a krakowskim księdzem w dobrze skrojonym garniturze.

Kolejna kwestia to sprawa nauczania w przedszkolach i szkołach. Tutaj krytycy popisują się sensacyjnymi doniesieniami – w przedszkolu kazano chłopcu przebrać się za dziewczynkę; w jakimś tam programie jest mowa o masturbacji i mówi się o niej, że jest czymś dobrym i zwyczajnym. Tych przykładów jest cała masa i można by je tu przytaczać bez liku. Jednak nie ma to żadnego sensu. Przecież nie możemy na przykładzie pojedynczych przypadków ocenić całego systemu, bo zawsze może się okazać, że po prostu natrafiliśmy na czyjś błąd lub głupotę. Powinniśmy prześledzić system. Tutaj można pobrać program tzw. Przedszkole Równościowe. Na próżno szukać w nim zmuszania dzieci do czegokolwiek. Każdy kto chodził do przedszkola pamięta jak beznadziejna jest to instytucja. Moje przedszkole opierało się głównie na zmuszaniu do jedzenia bez względu na to czy było się głodnym czy nie, zmuszaniu do bawienia się, zmuszaniu do rysowania tego, co kazano i jak kazano a nawet na zmuszaniu do SPANIA wbrew temu, że nie było się sennym. Dlatego w pierwszej chwili, gdy usłyszałem doniesienie, że w jakimś przedszkolu zmuszano chłopca do przebierania się za dziewczynkę to nie byłem wcale zdziwiony i nawet nie skojarzyło mi się to z żadnym genderem tylko z przedszkolem i pedagogiką po prostu. Przejrzawszy program „równościowego przedszkola” uważam, że jest to nawet fajniejsze więzienie od mojego o ile tylko wychowawcy trzymają się programu a nie, jak to mają w zwyczaju, starają się głównie pokazać kto tu rządzi a kto jest małym zwierzątkiem, które ma żreć, srać i spać na komendę.
Sprawę edukacji seksualnej omówię w trzeciej części mojego artykułu, która dopiero się ukaże. Jestem przekonany, że nie da się uczyć o seksie bezideowo, ponieważ seksualność otwiera człowieka na pewne doświadczenia egzystencjalne, które mają charakter intymny i subiektywny a w związku z tym nie da się ich opisać i zaprezentować w jakiejś formie ogólnej. Warto też zastanowić się nad poglądem, który w prawdzie też ma charakter spektrum ale głosi, że dzieci są własnością rodziców. Pogląd ten jest, w moim przekonaniu, w jakimś sensie podzielany zarówno przez prawicowych ideologów jak i ideologów feministycznych przy jednoczesnym zachowaniu sporu. Jedni głoszą, że rodzice mają absolutne prawo do tego aby decydować o czym i w jaki sposób mają być uczone ich dzieci a drudzy mówią, że początkowy etap życia dziecka jest zupełnie bezwartościowy i jest ono wtedy fragmentem ciała matki, która może się go pozbyć na życzenie czyli dokonać aborcji. Obydwie te postawy są tylko lżejszą i cięższą formą tego samego zła jakim jest uprzedmiotowienie człowieka.

Wiele krytyki opiera się na pewnych osobistych doświadczeniach formułujących tę krytykę osób. Odnoszą się do nich zarówno pani prof. Ryś jak i nawet prof. Lew-Starowicz. Uważam, że byłoby to w porządku o ile konsekwentnie zachowano by ten styl myślenia społecznego tak, jak ja go zachowuję. Zachowując tę konsekwencję musimy bowiem zauważyć, że doświadczenia ludzkie w kwestii seksualności i płci są szalenie różnorodne. Dużo na ten temat pisali już psychoanalitycy sto lat temu a obecnie zajmują się tym zagadnieniem także badacze gender studies. Jeżeli jest tak, że ja czy mój syn bawiliśmy się tylko i wyłącznie zabawkami przeznaczonymi dla chłopców pomimo to, że nikt nas do tego nie zmuszał to czy z tego faktu wynika, że udostępnianie dzieciom zabawek przypisywanych obydwu płciom jest czymś złym? Z drugiej strony owa konsekwencja, o której pisałem, musi prowadzić także do otwarcia się na doświadczenia innych osób, które w dzieciństwie przejawiały skłonności do wybierania innych zabawek niż tych przypisywanych do ich biologicznych płci. Tutaj mamy do czynienia z całym wachlarzem postaw, które mogą wręcz wyrażać się w odmiennej orientacji seksualnej. Tradycyjne myślenie każe albo pomijać takie osoby udając, że ich nie ma albo „leczyć” tak jak stało się to w wypadku wybitnego angielskiego matematyka Alana Turinga, któremu z powodu homoseksualizmu wytoczono proces o naruszenie "moralności publicznej". Sąd dał mu wybór: więzienie lub terapię hormonalną. Turing wybrał terapię – konsultacje z psychiatrą i roczną kurację hormonalną, polegającą na przyjmowaniu estrogenu (kastracja chemiczna). Skutkiem ubocznym kuracji była między innymi ginekomastia. Wskutek skazania stracił certyfikat dostępu do poufnych informacji oraz odsunięto go od badań związanych z konstrukcją komputera. Ostatecznie Turing zamknął się w swojej sypialni i popełnił samobójstwo. Oczywiście opisane tu wydarzenia miały miejsce ponad pięćdziesiąt lat temu i obecnie w Europie tego rodzaju zjawiska nie mają już miejsca. Słuchając jednak wypowiedzi krytyków „ideologii gender” można odnieść wrażenie, że ich myślenie jest jakoś ideowo związane z tamtymi postawami.

Na koniec tej części pragnę podzielić się swoją refleksją na temat działań polskiego Kościoła w obrębie krytyki „ideologii gender”. Prym w tej kwestii wiodą biskupi, którzy regularnie piszą różne listy i oświadczenia stopniowo stosując coraz więcej słów i pojęć zawierających człon „gender-”. Jednak za tym wysiłkiem słowotwórczym nie idzie w parze wysiłek intelektualny. Ostatni list, który ma być odczytany w niedzielę św. Rodziny możemy przeczytać choćby TUTAJ na dodatek w dwóch wersjach – pierwotnej i poprawionej. Już sam ten fakt jest zaskakujący, że debata o „ideologię gender” stała się tak gorąca, że aż wydziera się jakieś robocze wersje dokumentów z Episkopatu by pokazywać je publicznie w internecie!
Sam tekst oczywiście niczym nie zaskakuje. Napisany jest z perspektywy osób, które z gender studies nie miały nigdy do czynienia, które gdzieś na szybko zostały na ten temat poinformowane i to nie z perspektywy bycia-zainteresowanymi mają szansę do tej wiedzy się zbliżyć ale z perspektywy poczucia zagrożenia. Pisząc, że „nie miały do czynienia” nie mam na myśli, że nie ukończyły studiów z tej dziedziny ale przede wszystkim widać wyraźnie, że nie spotkały się z żadną osób, które tą tematyką się zajmują, nie były gotowe otworzyć się na rozumienie. Najbardziej dobitnie widać to w nawiązaniu do kwestii „równościowego przedszkola”, którego program był już powyżej w moim artykule linkowany. Warto ponownie zajrzeć do tego dokumentu. Biskupi znów piszą z oburzeniem o przebieraniu chłopców za dziewczynki a dziewczynek za chłopców kompletnie wyrywając te czynności z jakiegokolwiek kontekstu, w którym osadziły ją pierwotnie autorki programu. Na stronie 57. programu znajdziemy dokładne wyjaśnienie, z którego wynika, że dzieci przebierają się właśnie po to aby pokazać na jakiej podstawie ludzie identyfikują płeć poprzez wygląd i zachowanie. Na dodatek dzieci SAME decydują jak chcą się przebrać. Towarzyszy tym zajęciom także pewna refleksja historyczna o tym jak ludzie ubierali się dawniej oraz o tym jak ludzie ubierają się na świecie. O ile mnie pamięć nie zawodzi ja także na pewnym etapie swojej edukacji miałem tłumaczone takie kwestie. Jednak w moich czasach nie było jeszcze modnego słowa „gender”. Tak czy inaczej nie potrafię zauważyć zła w tym scenariuszu. Czy pokazanie dzieciom, że kiedyś więcej mężczyzn nosiło długie włosy niż teraz jest odwodzeniem ich od wiary? Czy aby na wszystkich obrazach religijnych Jezus nie nosi długich włosów i powłóczystej szaty? Czy zdaniem polskich biskupów niestosownie się ubierał? Trudno powiedzieć, bo w tym liście o Nim nie ma ani słowa, ponieważ wobec kwestii tak palących jest postacią nieistotną.
W liście oczywiście znajdujemy standardowy spór definicyjny o to czym „ideologia gender” jest. Jak zwykle mówi się o jej związkach z marksizmem i neomarksizmem uważając te idee za złe na wskroś i za razem nie wskazując wiernym tych punktów wspólnych. Warto w tym miejscu nadmienić, że marksizm jest (może nieudolną ale jednak) próbą urzeczywistnienia chrześcijańskich wartości sprawiedliwości społecznej czy równego podziału dóbr przy pominięciu faktu, że są to właśnie wartości chrześcijańskie (być może w tym fakcie mieści się właśnie spora część owej „nieudolności”). Z listu dowiadujemy się też, że „ideologia gender” neguje znaczenie płci biologicznej w życiu społecznym. Trudno zrozumieć ten zarzut. Przecież badania genderowe skupione są właśnie wokół tych zagadnień – wokół próby określenia co jest „kobiece” a co „męskie” w danym społeczeństwie. Zdaniem biskupów jest zagrożeniem dla rodzin taka sytuacja, że osoby o płci biologicznej męskiej podejmowałyby zachowania, które przez większość społeczeństwa, w którym żyją uważane są za kobiece i na odwrót (tak ja to przynajmniej rozumiem). Innymi słowy: w rodzinie ważne jest aby nad dzieckiem bardziej bezpośrednią opiekę sprawowała ta osoba, która ma chromosomy XX zaś osoba o chromosomach XY pozostawała bardziej zdystansowana i mogła dzięki temu skupić się na zapewnieniu bytu materialnego rodzinie. Wydaje mi się, że biskupi mają rację co do tego, że oczywiście te role są bardzo ważne i mają znaczenie dla prawidłowego rozwoju dziecka. Nie jestem jednak pewien czy faktycznie tak ważne jest aby odpowiadał im jakiś jeden konkretny układ chromosomów. Trudno mi też sobie wyobrazić aby w „Biblii” można było znaleźć jakieś informacje na ten temat. Przecież stworzenie ludzi jako mężczyznę i kobietę nie budzi żadnych kontrowersji. Słusznie zauważa w ostatnim numerze „Tygodnika Powszechnego” ks. Jacek Prusak:

„Nie jesteśmy bezpłciowymi istotami przybierającymi ludzkie formy, ale nie utożsamiajmy biblijnej koncepcji stworzenia mężczyzny i kobiety z podniesieniem stereotypów płciowych do rangi dogmatów”. [TP 50 | 15 grudnia 2013]

Warto też zauważyć, że środowisko Kościoła Katolickiego wcale nie jest jednoznaczne w ocenie "gender studies". W jego obrębie można spotkać wiele mądrych osób, które widzą złożoność tych zjawisk i biorą udziału w ideologicznej wojnie tylko są raczej nastawione na rozumienie. Jedną z takich osób jest bez wątpienia ks. Jacek Prusak.

Kolejne kontrowersje dotyczące uczenia o masturbacji i wytycznych WHO są także i dla mnie nurtujące. Podzielam tu niepokój biskupów jednak myślę, że patrzę na tę kwestię z innej perspektywy o czym będzie mowa w kolejnej części mojego artykułu. Warto jednak nadmienić, że trudno wykazać aby masturbacja miała być w ogóle czymś złym lub dobrym. Tak zwane „uzależnienie od masturbacji” jest obserwowane jedynie w kulturach judeochrześcijańskich i najczęściej jest elementem szerszego zaburzenia jakim jest erotomania czy nimfomania a przez wielu duchownych postrzegana bywa jako czynność sama w sobie, której zaprzestanie lub podjęcie znacząco determinuje stan ludzkiego ducha. Tak oto np. warszawski wybitny duszpasterz akademicki ks. Pawlukiewicz poświęca co najmniej jedną trzecią czasu każdego wykładu tematyce tzw. samogwałtu. Trudno się jednak zorientować czy mówi do ofiar gwałtów czy do gwałcicieli ale jestem przekonany, że jego działalność można podciągnąć pod „seksualizowanie młodzieży”, bo znam osoby, które dopiero po wysłuchaniu tych wykładów zaczęły żywo interesować się takimi praktykami seksualnymi. Wydaje się jednak, że o żadnej czynności nie można powiedzieć, że jest dobra lub zła. Ważna jest zarówno intencja jak i pewien kontekst egzystencjalny, w którym się jej dokonuje. Natomiast bardzo śliskim tematem jest doszukiwanie się uzasadnień medycznych. Jeżeli ktoś nie jest katolikiem, jest mężczyzną ale mało otwartym na kontakty z kobietami i jedyną satysfakcję seksualną czerpie z masturbacji to trudno powiedzieć, żeby był chory na jakieś zaburzenia psychiczne jeżeli on sam ich nie doświadcza. Założenie rodziny nie jest przecież obowiązkiem każdego człowieka – niektórzy tego nie chcą albo wręcz się do tego nie nadają i powinniśmy dać im spokój. Natomiast jeśli ów hipotetyczny młodzieniec uskarża się jednak na jakieś problemy to naiwnością byłoby sądzić, że zaprzestanie masturbacji będzie głównym celem ku jakiemu winna zmierzać poprawa jego życia. Wydaje się, że problemy związane z nawiązywaniem relacji mogłyby tutaj być jakimś centralnym zagadnieniem jego trudności a takie problemy są z reguły bardzo skomplikowane.

czwartek, 14 listopada 2013

Marsz Niepodległości


     Kompletnie nie zgadzam się z opiniami, według których zło, które od lat dzieje się na tzw. Marszu Niepodległości jest jedynie medialną konstrukcją tworzoną przez nierzetelne telewizje i gazety.
Dla osoby trzeźwo patrzącej na rzeczywistość jest jasne, że media zawsze zajmują się wyłuskiwaniem wydarzeń, które najbardziej przykuwają uwagę. Jest to uzasadnione z przyczyn marketingowych ale również jedną z ról mediów jest informowanie swych odbiorców o zagrożeniach. Nie jest winą mediów, że ów marsz takich zagrożeń dostarcza.
Ja sam nie byłem uczestnikiem marszu (żadnego z resztą) jednak kilku moich znajomych brało w nim udział w różnych latach. Czytałem też opinie świadków. Oczywiście w każdym tego rodzaju zgromadzeniu uczestniczą ludzie spokojni i niespokojni. Jednak z jakiejś przyczyny ten marsz już po raz trzeci przyciąga najliczniejszą grupę "niespokojnych" spośród wszystkich tego rodzaju uroczystości [przypomnijmy: sobota - marsz antyfaszystowski; niedziela - marsz PiSu w związku ze Smoleńskiem; poniedziałek - marsz prezydenta RP i marsz PiSu w Krakowie; żadna z tych uroczystości nie doprowadziła do zniszczeń porównywalnych z tymi z Marszu Niepodległości]. Skoro tak dzieje się po raz trzeci to nie możemy stale twierdzić, że to jakieś losowe zjawiska (za każdym razem inne?) stoją za tą sprawą ale musimy przyjąć, że przyczyny są bezpośrednio związane z marszem.
W internecie można spotkać masę spekulacji na ten temat. U jednego ze znajomych na fb znalazłem komentarz, w którym ktoś prezentuje swoje rozumienie tej sytuacji:

„Wiesz dlaczego je wywołują? Bo właśnie media wyłączają je z dialogu społecznego, obrażają, poniżają i oczerniają. Wiesz, że Bogu ducha winnym ludziom policja wchodzi rano do domów? Że ogranicza im się swobody obywatelskie wyłącznie za poglądy, za to, że się stawiają? To rodzi frustrację i nienawiść, takie są konsekwencje wmuszania ludziom jedynego słusznego poglądu, wbrew woli zdecydowanej większości. Ludzie dają upust emocjom i tyle”. 

Nie chcę się spierać, bo jeśli ta osoba zna faktycznie takie sytuacje to być może takie zjawisko występuje. Nie może być jednak zjawiskiem powszechnym, bo wówczas i ja bym o nim słyszał. Pamiętamy z mediów sprawę tzw. Antykomora. Wydaje mi się, że tutaj może chodzić o tego rodzaju sprawy. Ja sam pamiętam, że uważałem za przesadną reakcję państwa wobec tego człowieka pomimo to, że szczerze popieram prezydenta Komorowskiego a działalność Antykomora nie była raczej krytyką polityczną ale swego rodzaju słowną chuliganerką - bezpłodną pod kątem refleksji ale też moim zdaniem niegroźną jeśli chodzi o ewentualne nawoływanie do przemocy. Pamiętam, że podpisałem nawet jakąś petycję w obronie tego człowieka - sprawa była dość głośna. Wydaje mi się szalenie mało prawdopodobne, żeby tego rodzaju osoby nie szukały pomocy w pozarządowych fundacjach czy po prostu u opozycyjnych polityków.
Wracając do mediów. Wystarczy pójść do kiosku i przejrzeć chociażby różne tygodniki: "Newsweek", "Nie", "Uwarzam Rze", "Polityka", "Do rzeczy", "W sieci", "Wprost" itd. Te same wydarzenia interpretowane są tam z zupełnie innych punktów widzenia. Wrzucanie tych wszystkich treści do jednego worka - umiejętność znalezienia wspólnego mianownika dla tak odległych perspektyw jest dla mnie niezrozumiała i bardziej kieruje uwagę ku obserwatorowi, który przejawia takie zdolności (lub ma takie odczucia) niż ku samym mediom. Dlatego odsyłam do ciekawego zjawiska opisanego ładnie TUTAJ oraz: TUTAJ.
Gdyby ktoś mnie spytał, który marsz moim zdaniem może być najniebezpieczniejszy dla uczestnika: Marsz Niepodległości, Marsz Antyfaszystowski czy Marsz Prezydenta RP to wybrałbym ten pierwszy. Nie oznacza to, że na żadnym z pozostałych nie mogłoby dojść do żadnego groźnego incydentu ale na tym pierwszym co roku dochodzi do poważnych, niebezpiecznych sytuacji. Co do samego Marszu Niepodległości to ja nie chodząc na niego czerpię wiedzę tylko z mediów i od uczestników. Z tych obserwacji wynika, że osoby nastawione pozytywnie do idei i wartości, które reprezentuje marsz mówią mi zawsze o tym, że przebiegał spokojnie a w mediach pokazano tylko te negatywne fragmenty, przekłamany obraz. Osoby, które idą tylko, żeby "zobaczyć jak tam jest" ale nie podzielają wartości ani idei twierdzą, że obraz medialny jest słuszny, że mieli jakieś problemy albo widzieli liczne grupy chuliganów, osób, które przeklinały, posiadały niebezpieczne narzędzia lub oskarżały je (widząc, że coś filmują czy robią zdjęcia) o współpracę z "Gazetą Wyborczą". Obserwator nigdy nie jest obiektywny - zawsze łatwiej mu usprawiedliwić wybryki osób, które zna i ceni na co dzień niż osób nieznanych reprezentujących odmienne poglądy (wówczas to już nie nazwie tego wybrykami ale zbrodniami wręcz!). Nie piszę tego ze złośliwością. Wręcz przeciwnie. Po prostu chcę powiedzieć, że moim zdaniem nie da się sporządzić obiektywnego przekazu z takich wydarzeń. Dla lewicowej aktywistki widok ojca dającego klapa dziecku jest aktem przemocy, przestępstwem. Dla dziewczyny z ONR fakt, że jej chłopak wdaje się czasem w bójki z "lewakami" nie jest powodem do smutku i obawy o ich wspólną przyszłość ale dowodem jego męstwa. Sam fakt, że media nie pokazywały tej spokojnej części marszu może równie dobrze świadczyć o celowym zafałszowywaniu obrazu marszu a może też świadczyć o osobowości redaktora, który uznał, że pokazanie tak poważnych (w jego oczach) i haniebnych incydentów i tak już reputację marszu przekreśla i grupa "spokojnych" niczego nie uratuje.
Kolejna sprawa, którą chciałem tu sprostować to kwestia skłotów. Część osób związana z Marszem Niepodległości jednoznacznie ocenia atak na skłoty jako czyn naganny, którego dokonały jednak osoby niezwiązane z marszem. Do tej kwestii wrócimy później. Druga część natomiast twierdzi, że wydarzenia te są mało istotne, ponieważ skłotersi nielegalnie zajmują budynki, wywiesili prowokacyjne transparenty a na dodatek byli świetnie przygotowani do całego zajścia. Tak się składa, że ja odwiedzam skłot Syrena i Przychodnia, mam tam znajomych, uczestniczyłem w warsztatach i sam też warsztaty prowadziłem, robiłem i robię badania na studia. Skłot Przychodnia znajduje się około 100 m od ulicy Marszałkowskiej i nie jest z niej widziany, ponieważ uliczka jest wąska a budynek stoi za wysokim blokiem. Dlatego też jakiekolwiek transparenty nie zostałyby tam powieszone to z trasy marszu nie dałoby się ich zobaczyć. Filmiki nakręcone przez postronnych świadków tych zdarzeń ukazują, że po prostu część uczestników marszu przedarła się przez wąziutki „kordon” straży marszu i zaatakowali budynek. Później zaczęło się przedzierać coraz więcej osób. Straż próbowała ich powstrzymać ale była zbyt mało liczna. Z resztą nawet gdyby ów budynek znajdował się tuż przy ulicy Marszałkowskiej i transparenty były widoczne to przecież nie można tak po prostu usprawiedliwiać przemocy na zasadzie, że ktoś ma inne poglądy, więc można go bić. Nie wiem też na jakiej zasadzie można usprawiedliwić takie ataki na podstawie tego, że ktoś się ich spodziewał i się do nich przygotował. Co zaś się tyczy legalności/ nielegalności to nawet nie jest chyba odpowiednia pora, żeby o tym wspominać. To tak jakby napadnięto na ulicy człowieka, pobito go a my byśmy powiedzieli - „W zasadzie to nic się nie stało, bo on nie opłacał regularnie abonamentu radiowo-telewizyjnego”. Tu widać chyba jak na dłoni, że te sprawy mają zupełnie inną rangę. Natomiast prawda jest taka, że jeden ze skłotów mieści się w prywatnej kamienicy, której właściciel wie o obecności skłotersów i zgadza się na to natomiast drugi znajduje się w budynku należącym do miasta za zgodą wiceprezydenta miasta, który zobowiązał się znaleźć skłotersom inne lokum przed sprywatyzowaniem tego dotychczasowego.
Następna sprawa to zachowanie policji. Niezmiernie dziwi mnie, że państwo zgodziło się na oddanie pieczy nad marszem garstce kiepsko przeszkolonych ludzi zwanych strażą marszu niepodległości. Dla mnie to zachowanie stawia policjantów w takim świetle, że wyglądają jak obrażeni gimnazjaliści – w ubiegłym roku pomówieni o prowokację mówią: „No i dobra! To my w tym roku nic nie będziemy robili i zobaczycie sobie jak to jest źle bez nas. Jeszcze zatęsknicie”! Zupełnie bez sensu tym bardziej, że organizatorzy marszu w swym paranoidalnym stylu myślenia także i w tym roku zachowanie policji uznali za prowokacyjne co było do przewidzenia, bo ten styl myślenia sam przez się wymaga, legitymizuje i dostarcza dowodów dla swych oskarżeń bez odnoszenia się do rzeczywistości a raczej wychwytując z niej wybiórczo tylko te elementy, które wpisują się we wcześniej opracowaną całość. Zupełnie nie rozumiem dlaczego premier broni ministra MSWiA i dlaczego tym razem nie chce się przyznać do błędu, które popełniło państwo.

Wróćmy teraz do kwestii: „Co złego to nie my”. Zawsze można podnosić pytanie kto "jest" a kto "nie jest" uczestnikiem marszu. Czy ktoś może iść z marszem i nie być jego uczestnikiem? Może być np. postronną osobą, która wybrała się na miasto nie wiedząc o marszu, może przejść kawałek z nim, bo tak jej akurat „po drodze”. Odnoszę jednak wrażenie, że osoby, które zdemolowały skłot, tęczę czy budkę ambasady zostały wyrzucone poza nawias marszu dopiero po fakcie. Szły z marszem, wyłoniły się z niego dokonując tych dewastacji, a następnie maszerowały dalej. Oczywiście nie można powiedzieć, że wszyscy uczestnicy ponoszą moralną odpowiedzialność za te czyny, że wszyscy popełnili przestępstwo. Pozostaje jednak niesmak podobny do tego, jaki by się miało będąc na imprezie, na której część zaproszonych zaczyna zachowywać się jak bydło a pozostała część dalej sobie spokojnie rozmawia i pije wino udając, że nic się nie dzieje, że to tylko grupka „nieproszonych gości”, którzy sobie zaraz pójdą. Być może podczas marszu mając pewność, że nie staną się celami ataków tych agresywnych osób niektórzy czują się bezpiecznie i to im wystarcza by nie opuszczać zgromadzenia a być może nawet czerpią pewną satysfakcję z możliwości popatrzenia sobie na przemoc z bliska ale bez brania w niej udziału. Jak to się dzieje, że ktoś wie, że nie stanie się ofiarą przemocy w takiej sytuacji? Myślę, że wynika to z poczucia pewnej tożsamości grupowej. Czytając narracje uczestników Marszu Niepodległości nie sposób nie zauważyć silnie akcentowanych przez nich podziałów. Świat dzieli się według ostrych krawędzi – rozpada się na klocki, które są od siebie oddzielone, nie pasują do siebie. Dzięki temu takie klocki można łatwo rozpoznać i bez wahania mieć pewność, że jest się po tej samej stronie barykady, dryfuje się po powierzchni tego samego klocka. Psychoanaliza dostarcza nam ciekawych refleksji zwłaszcza na gruncie teorii relacji z obiektem. Tego rodzaju sposób postrzegania rzeczywistości nazywa pozycją schizoidalno-paranoidalną: świat czarno-białych, prostych rozgraniczeń. Zatem istnieją ludzie dobrzy (nasi) i źli (nie-nasi) a pomiędzy nimi jest przepaść. Melania Klein przypisuje ten styl myślenia bardzo małym dzieciom, które w przestrzeni społecznej w zasadzie nie istnieją a swoje sądy wydają na przykład o tym, z której piersi mleko jest dobre a z której nie pijąc tylko z jednej (dobrej). Teraz stało się dla nas jasne dlaczego uczestnicy marszu nie dopuszczają nawet takiej możliwości, że to ktoś z ich grupy mógł dokonać zła. W czarno-białej perspektywie wszyscy uczestnicy muszą być dobrzy albo źli a skoro ja jestem uczestnikiem i jestem dobry to i pozostali są dobrzy.
W konsekwencji rozwoju człowieka wytwarza się inna pozycja, depresyjna, w której człowiek przestaje postrzegać rzeczywistość w formie dialektycznej, jako wzajemnie wykluczające się i walczące skrajność ale zaczyna postrzegać otoczenie w odcieniach szarości jako rzeczy bardziej lub mniej dobre – bardziej lub mniej moje. Niektóre osoby nigdy nie wykształcają tego sposobu myślenia albo z różnych powodów powracają do dziecinnego schizoidalno-paranoidalnego patrzenia. W duchu takiego myślenia mieści się sposób widzenia państwa przez nacjonalistów organizujących Marsz Niepodległości. Malują oni Polskę jako kraj zawłaszczony przez wrogie siły (skrajnie złe) – przez prezydenta-uzurpatora i premiera-dyktatora, którzy są poddańczy wobec Rosji i wobec Unii Europejskiej. Większości osób tego rodzaju poglądy wydają się absurdalne. Sami pamiętamy wybory, w których braliśmy udział i mamy pewne poczucie sprawczości w związku z nimi. W duchu tego, co zostało wcześniej powiedziane, sprawa zaczyna jednak być bardziej zrozumiała. W zero-jedynkowym systemie wartościowania niekiedy nawet niewielki przejaw pewnej cechy zmusza do zaklasyfikowania przejawiającej ją osoby do wspólnego zbioru z osobami faktycznie silnie się nią legitymującymi. Przykładowo: w tym systemie jeżeli „1” oznacza „złodziej” a „0” to „człowiek uczciwy” to tak samo „1” będzie ktoś, kto ukradnie samochód jak i ktoś, kto ukradnie w sklepie chleb z głodu. Na tej samej zasadzie pogodne oblicze prezydenta z łatwością może w niektórych sytuacjach posłużyć za dowód jego absolutnie uległej natury.
Ja jestem przekonany, że w naszym kraju istnieje bardzo prosty sposób na zmianę władzy. Przecież każdy obywatel może brać udział w wyborach, może też założyć własną partię. Nie potrzeba do tego organizować jakichś wojowniczych wieców. Wiele osób myśli podobnie do mnie. Wszystko dzięki temu, że potrafimy zobaczyć dobre i złe strony polityków. Sam w swoim życiu byłem stawiany w różnych sytuacjach, występowałem w różnych rolach. Często nawalałem, często coś mi się wymykało spod kontroli, o czymś zapominałem. Mając tę wiedzę o sobie potrafię zrozumieć, że nie każde złe działanie innych osób jest intencjonalne. Nacjonalistyczne fantazje w swej krytyce mediów czy rządu paradoksalnie podnoszą ich rangę. Dowodzą, że za tym wszystkim stoją jakieś super-umysły, które są w stanie przewidzieć każdy krok przeciwnika, są w stanie tak owładnąć opinią publiczną, że nikt się nie wymknie, wszyscy „łykną” te kłamstwa i będą tańczyli do ich muzyki. Tym samym mogą czerpać satysfakcję z narcystyczno-maniakalnych wyobrażeń na swój temat jako osób wyjątkowych, które te super-umysły przechytrzyły, zauważyły zależności między faktami, między którymi inni ludzie ich nie widzą.
Najgorsze jednak, że tego rodzaju myślenie absolutnie wyklucza demokrację. Język używany przez nacjonalizm nie ma nawet zdolności opisu zjawisk demokratycznych. Demokracja zakłada bowiem istnienie pewnego spektrum postaw. Widzi świat jako przestrzeń, w której obok kościoła ze stojącym przy nim ogromnym krzyżem, w bloku naprzeciwko może powstać klub LGBT. Nacjonalizm zobaczy taką przestrzeń jako pole walki z wyznaczoną linią frontu przez środek ulicy. Sam fakt, że nie padł jeszcze pierwszy strzał jest tylko winą grzechu opieszałości a nie stanem pożądanym. Tak oto nacjonalizm całe państwo demokratyczne widzi jako swego rodzaju obraz „rozbiorów”, obszarów podzielonych liniami frontów. Nacjonalizm pragnie dostarczyć bohaterów na te pola walki interpretując panujący tam spokój jako marazm, zastój, tchórzostwo. Tak poważna niedojrzałość osobowości sprawia, że obserwowanie harmonijnie współwystępujących obok siebie odmiennych stanowisk przy jednoczesnym pokoju staje się bolesna, bo łamie prosty porządek. Stąd też tak natarczywa krytyka tych środowisk w stosunku do społeczności wielokulturowych. Z tej perspektywy wszystko należy jasno wartościować. Pluralizm jest wynikiem słabości tych, którzy mając rację nie pokonali jednak pozostałych. Nie istnieją racje równorzędne. Demokracja ma wielki problem z obroną przed takimi szkodliwymi ideologiami. Siłą rzeczy będąc głosem większości ale przy poszanowaniu praw mniejszości musi także liczyć się z głosami mniejszości nacjonalistów. Musi jednak mieć się na baczności aby nie pozwolić podciąć tych gałęzi, na których się wspiera a więc np. tolerancji lub poszanowania wolności jednostki. Usprawiedliwianie organizowania wieców ideami, które sami ich organizatorzy opluwają i ośmieszają jest rzeczą niezrozumiałą.

poniedziałek, 2 września 2013

Złodziejskie TESCO


Jakiś czas temu supermarket TESCO wprowadził możliwość zakupów online. Za niewielką opłatę za dostawę (od 3,48 zł do 9,98 zł - zależnie od terminu dostawy i miasta) można skompletować sobie zakupy, wybrać termin z dokładnością do dwóch godzin i spokojnie czekać, aż ciężkie hektolitry wody w zgrzewkach, worki ziemniaków i inne produkty spożywcze same przyjadą pod drzwi dostarczone przez miłego pana dostawcę. Nie trzeba stać w kolejkach do kasy, nie trzeba taszczyć jedzenia przez pół miasta – wszystko dzieje się samo, a do tego niedrogo i kulturalnie. Jednak ta namiastka luksusu, na który stać każdego, obarczona jest przedziwnymi obwarowaniami regulaminu, który musi dziwić osobę od lat korzystającą z usług przeróżnych sklepów internetowych. Większość przedmiotów, które posiadam, zakupiłem przez internet. Nawet komputer, na którym teraz piszę, pochodzi z Allegro. Korzystałem też z usług innych internetowych sklepów spożywczych. Tym bardziej zastanawia mnie sposób, w jaki TESCO przeprowadza swoich klientów przez kolejne etapy zakupów online. Czy faktycznie jest to jedynie wina ograniczeń, które są wynikiem braku kontaktu „twarzą w twarz” klienta ze sprzedawcą, czy może to jakaś świadomie kreowana polityka marketingowa stosująca znane psychologom i socjologom drobne techniki manipulacji?
Zatem po kolei. Klient zakłada sobie konto w serwisie TESCO i przystępuje do zakupów. Na razie wszystko wygląda jak w standardowym sklepie – wybiera się poszczególne produkty, ustala ilości. Istnieje jednak pewna „drobna” różnica. Składając zamówienie, klient nie widzi cen, lecz jedynie tzw. wartości orientacyjne. Szczegółowy opis znajdziemy na stronie http://www.tesco.pl/ezakupy/pomoc/pomoc-czym-jest-wartosc-orientacyjna.php:

„Ceny produktów oraz wartość zakupów pokazane na stronie Tesco Ezakupy są orientacyjne. W czasie dostawy ceny pewnych produktów mogą różnić się od tych podawanych na stronie w dniu składania przez Ciebie zamówienia. Produkty liczone są po cenie z dnia dostawy, obowiązującej w sklepie Tesco, z którego realizowana jest dostawa na dany adres. Różnice w kwocie mogą być spowodowane następującymi czynnikami:
  • Osoba kompletująca zamówienie może ważyć produkty, takie jak owoce i warzywa lub wybrać wstępnie zapakowane i zważone produkty, jak mięso czy drób. Oznacza to, że waga może lekko odbiegać od zamówionej, a cena produktu może nieznacznie różnić się w sklepie od ceny pokazanej na stronie.
  • Może się zdarzyć, że zamówione produkty nie są dostępne. W takim przypadku zawsze staramy się zaoferować produkt zastępczy. Staramy się go zastąpić produktem podobnym do zamówionego i w podobnej cenie.
  • Ceny niektórych produktów mogą się zmienić od dnia złożenia zamówienia do dnia dostawy (realizacji zamówienia), w takim przypadku za swoje zakupy zapłacisz cenę z dnia dostawy.
  • Różnica w cenie pojedynczych produktów może się pojawić po zalogowaniu się. Wynika to z możliwych różnic cen pomiędzy sklepami Tesco, z których realizowane są dostawy do danych miast lub dzielnic.

Suma cen orientacyjnych produktów z zamówienia stanowi orientacyjną wartość zakupów.

Jeśli w dostawie otrzymasz produkt, którego nie chcesz zakupić, gdyż jego cena różni się od tej w momencie składania zamówienia, nie musisz go przyjmować. Możesz zwrócić każdy produkt Dostawcy i nie będziesz obciążony ich kosztem”.
Wydaje się, że pierwszy punkt jest sensowny. Wiadomo, że np. ziemniaki są ze swej natury kwantowe – nie można dołożyć na wagę lub z niej zdjąć mniej niż jednego ziemniaka, trudno zatem wymagać, by zamawiając 5 kg, otrzymać 5,000 kg, chociaż warto byłoby też określić, jaki jest ten dopuszczalny błąd pomiaru.
Punkt drugi zaczyna skłaniać do refleksji. Jak to się może zdarzyć, że zamówione produkty nie są dostępne? Czy aby klient nie powinien już od początku wiedzieć, co jest dostępne, a co nie? W większości sklepów internetowych rzecz tak właśnie wygląda. Ileż to razy smuciłem się, próbując kupić jakąś książkę w księgarniach online i zawsze czerwonym drukiem napisane było „towar niedostępny”, a przecież stosując logikę TESCO, mógłbym zamówić w Empiku „Trylogię” Kafki, a otrzymać „Trylogię” Sienkiewicza (oczywiście z możliwością wycofania się z transakcji!).
Punkt trzeci woła o pomstę do nieba! W jaki sposób cena towaru może ulegać zmianie podczas transportu? Oczywiście może – np. siostra mojej dziewczyny zamawia kosmetyki w Korei Południowej. Dostawa trwa czasem ponad miesiąc. Być może w tym czasie cena zmienia się, ale ona płaci zawsze tyle, ile kosztowały w dniu złożenia zamówienia… Natomiast dezodorant mojej dziewczyny podczas transportu z TESCO na Bemowie do jej mieszkania na Żoliborzu podrożał o 10 zł, czyli trzykrotnie („wartość orientacyjna” = 5 zł).
„Możesz zwrócić każdy produkt Dostawcy i nie będziesz obciążony ich kosztem” - cóż za łaska!
No i teraz pora na uruchomienie wyobraźni. O godzinie 15 przyjeżdża bardzo miły pan zmęczony taszczeniem ciężkich zakupów na 7. piętro. Ucieszony klient przegląda fakturę, która opiewa na 250 zł przy „wartości orientacyjnej” 240 zł. Po chwili okazuje się, że od wczoraj podrożały dezodorant i jajka. Czy klientowi opłaca się zwracać te produkty i pędzić do sklepu po jajka, skoro miał zamiar zaraz piec ciasto? Nie za bardzo… Poza tym co to jest te 10 zł przy 250? To prawie nic. Na dodatek pan dostawca jest miły i przecież to nie jego wina, bo to nie on ustala ceny, w ogóle mało ma wspólnego z tym całym „molochem”, więc po co psuć atmosferę głupim skąpstwem. „Dooobra, niech będzie”. Szkoda, że na fakturze nie zaznaczono chociaż jakimś znakiem czy pogrubieniem produktów, których ceny przekroczyły „wartości orientacyjne”.
To jest właśnie klasyczna technika manipulacji „stopa w drzwiach” - skoro już dostawca znalazł się w domu i ja zgodziłem się przyjąć oczekiwane zamówienie, to łatwo też przystanę na jakieś nieoczekiwane, niekorzystne dla mnie warunki transakcji. Te 10 zł to bardzo niewiele, ale przecież TESCO obsługuje tysiące klientów. Poza tym taka konkurencja jest nieuczciwa, bo nie znając faktycznych cen produktów, lecz jedynie jakieś „wartości orientacyjne”, nie mogę porównać ich z cenami w innych tego typu sklepach.
Podobnie gdybym wiedział od razu, że dany produkt jest niedostępny, to być może po prostu bym go nie zamawiał, zamiast rezygnować z dostarczonego „zamiennika” (może mój kot jest wybredny – nie załatwi się do „piasku-zamiennika”, tylko do „swojego piasku”, za to dostawca będzie się męczył i taszczył kilka worków na 7. piętro po to, aby je z powrotem zabrać).
Na koniec pozostaje refleksja filozoficzna. Jeżeli zakupy online powinny w jakimś sensie stanowić odpowiednik normalnych zakupów (a tak stanowi polskie prawo), to jak miałby wyglądać zwyczajny sklep naziemny, w którym panowałyby zasady zbliżone do tych w TESCO online? Myślę, że byłaby to ogromna hala, której przejście zajmuje około jednego dnia. Regały uginają się pod ciężarem produktów. Niestety, niektóre są niewidoczne, jakby ukryte we mgle. Do ręki biorę butelkę: „Cola? Pepsi?”, okaże się jutro, gdy wyjdę ze sklepu, w każdym razie to odpowiedniki w zbliżonych cenach („cenach” czy „wartościach orientacyjnych”?). Na półkach nie ma klasycznych cen, ale „wartości orientacyjne”. W koszyku układam całą tonę zakupów. Sprzedawca wylicza sumę „wartości orientacyjnych”: „Spokojnej podróży, jutro będzie pan przy wyjściu i wszystko się okaże. Część produktów może ulec transformacji w swoje zamienniki podczas drogi, ceny też mogą ulec zmianie, ale może pan ze wszystkiego zrezygnować i nie będzie pan musiał podróżować w drugą stronę, aby odnieść produkty na ich miejsca”. Przy drzwiach dopiero stoi właściwa kasa. Obliczono właściwą cenę. Dziękuję, następnym razem kupię pod domem…
Tak oto TESCO przejawia brak szacunku zarówno wobec klientów, jak i swoich pracowników. Myślę, że firma majątku się nie dorobi na tych drobnych oszustwach na kilka złotych, ale za to może łatwo stracić kapitał społecznego zaufania, który jest niezwykle trudny do odbudowania.

"...nowe dywaniki kupione w Tesco..."

niedziela, 16 czerwca 2013

"PONTON"


Niewątpliwie świat idzie z postępem. 

Patriotyzm uległ dewaluacji. Dziś aby być patriotą wystarczy nie lubić Donalda Tuska, wziąć udział w Marszu Niepodległości i pozaklejać windy, tudzież pojazdy komunikacji miejskiej, wlepkami klubów piłkarskich. Istnieje też wersja patriotyzmu dla mniej mobilnych lub zapracowanych. Taki patriotyzm przejawia się na facebooku poprzez "likeowanie" grup: "Fronda", "STOP dla islamizacji Polski", "wPolityce"... długo by wymieniać. Po prostu ta wersja wymaga mniej chodzenia ale za to wiele klikania: jeden krok na Marszu = jeden "like" na fejsie.

Tolerancja także stała się formą lansu. Wystarczy polubić kilka stron środowisk LGBT, wrzucić czasem link z "Gazety Wyborczej" i można z powodzeniem uchodzić za osobę tolerancyjną... No przynajmniej do pewnego stopnia - tam gdzie zaczyna się faszyzm, tam kończy się tolerancja a ów faszyzm zaczyna się tam, gdzie ja chcę go zobaczyć (komunizm ma z resztą tę samą zadziwiającą właściwość).

Czy istnieje w ogóle jakiś świat współczesny, który wykraczałby poza prawicowo-lewicową dialektykę? Jestem przekonany, że tak. Ten świat istnieje ale mało kto jest wrażliwy na jego percepcję. Mało który umysł potrafi dostrzec drogę wiodącą obok tej szalonej i płytkiej dychotomii. Drogę relacji podmiotowej.

Przykra rzecz się stała. Oglądałem na żywo transmisję konferencji: "Ludzka seksualność: piękno czy zagrożenie?", która odbyła się na UKSW. W internecie szalały komentarze czynione głównie przez ludzi myślących tak, jak opisałem powyżej. Konferencję prowadzili jednak ludzie "światli", naukowcy. Jako katolik najbardziej zdziwiłem się słuchając długiej wypowiedzi ks. Marka Dziewieckiego. Już sam sposób opowiadania wprawiał mnie w osłupienie. Ów mąż sprawiedliwy opanował technikę mówienia przykrych rzeczy na wesoło. Z uśmiechem na twarzy miotał ciężkimi oskarżeniami wobec garstki swoich oponentów. Z radością wyjaśnił, że "przestępców" do rozmów nie zaprasza [nie wiadomo czyj wyrok miał na myśli - Boży?]. Nie mam zamiaru go usprawiedliwiać. Dla mnie to zwyczajne chamstwo, które w żadnym razie nie licuje z powagą kapłańskiego powołania. Nie zmienią tego naukowe tytuły ani piastowane urzędy. Jezus Chrystus pozwolił aby ukrzyżowano go pomiędzy dwoma przestępcami [skazanymi prawomocnymi wyrokami prawa rzymskiego] i nie miał oporów przed wdaniem się z nimi w dialog. Rozmawiał też z ludźmi innych wyznań i narodowości, z kobietami a dzięki otwartości zaprzyjaźnił się nawet z Marią Magdaleną odwodząc ją od ponurego zajęcia, którym się parała. Ks. Dziewiecki czuje się jednak kimś ważniejszym, w końcu jest ekspertem Ministerstwa Edukacji z zakresu przedmiotu "Wychowanie do życia w rodzinie", napisał wiele książek z psychologii wychowawczej i jest wicedyrektorem Europejskiego Centrum Powołań. Dla mnie zaś jest jedną z takich osób, o których ks. Józef Tischner pisał, że niejako stają się ofiarą swojej erudycji - zdobyta w trudzie wiedza nie ułatwia im rozumienia świata a raczej go zaciemnia. Dla mnie sprawa jest jasna i dotyczy właśnie takiego dychotomicznego ujęcia rzeczywistości: białe | czarne, lewica | prawica, katolicy | ateiści. Trzeba trzymać się tylko jednej strony a drugą mieć w głębokiej pogardzie tylko w taki sposób, żeby ta pogarda była jakoś ładnie z zewnątrz przybrana i nie rzucała się w oczy. Takie odebrałem przesłanie. No i co z tym "Europejskim Centrum Powołań"? Kto może poczuć się powołany do wypełniania takiej misji? Ja przeczytałem wszystkie cztery Ewangelie. Spotkałem Jezusa wkurzonego - na przekupniów, pod świątynią, takich samych, jak ci, którzy dziś znajdują schronienie w Licheniu.... Jezus się wkurzył ale autentycznie. Nie śmiał się, nie cieszył, że "przestępcy" mu się pod świątynią zebrali i można dyskretnie zabłysnąć w mediach katolickich robiąc im kulturalnie koło pióra. Nie. Brakowało mu tego medialnego uroku i może dlatego nigdy nie dochrapał się takich stanowisk ... (Swoją drogą znam tylu inteligentnych i wspaniałych kapłanów, że aż złość mnie bierze na myśl, że to nie oni piastują te wszystkie zaszczytne stanowiska...).

Żeby nie było. Ja też wcale nie jestem wielkim entuzjastą organizacji "PONTON". Choć mnie samemu niezmiernie blisko do wielu lewicowych idei to nie sposób nie przyznać racji katolickim aktywistom, że warto szanować wolność wyznania i światopoglądu. Trudno oczekiwać aby katolicy cieszyli się z tego, że ich dzieciom sugeruje się aby stosowały antykoncepcję czy miały wczesną inicjację seksualną... Powinniśmy szanować wybory rodziców. Przecież w wieku dorosłym każdy będzie mógł sam zrewidować te poglądy i odkryć swoją drogę życiową. Środowiska ateistyczne bardzo lubią odwoływać się do "obiektywnej wiedzy naukowej". Dla mnie coś takiego jak naukowa psychologia nie istnieje. W jaki sposób można naukowo udowodnić, że masturbacja jest zła lub dobra albo, że inicjacja seksualna wczesna jest lepsza/ gorsza od późnej. Jeżeli ktoś wyjmie statystyki zachorowań na AIDS lub jakiś innych chorób to znaczy, że nie wie co to znaczy być człowiekiem. Widział ktoś zdrowego, nieszczęśliwego człowieka lub chorego szczęśliwego? Ja owszem. Nie chorować na AIDS lub codziennie przeżywać orgazm to jest trochę mało, żeby być szczęśliwym. Ja rozumiem tych, którzy widzą te wszystkie sprawy w szerszym kontekście, którzy nadają swojemu życiu jakiś także religijny sens i trudno jest im przyjąć pewien styl życia tylko dlatego, że o kilka procent zwiększą sobie prawdopodobieństwo, że ich seks będzie bardziej spektakularny. Ja jestem jednym z takich ludzi i myślę, że także ateiści potrafią patrzeć na to inaczej, bo oni też mają swoje sacrum.

Dostrzegam pewną wspólną, negatywną część w myśleniu skrajnych ateistów i ks. Dziewieckiego. Tą częścią jest potrzeba zachowania jak największego dystansu. Lewicowo-prawicowa dychotomia ma tutaj charakter totalny - wiadomo, że każdy jest z lewicy lub z prawicy. Zamiast toczyć długie i męczące rozmowy lepiej znaleźć choćby jeden element, który posłuży od razu za etykietę i pociągnie za sobą cały worek określeń i cech, których już nie trzeba weryfikować, bo rozumieją się same przez się - są immanentną częścią "lewicowości" i "prawicowości". Gdy - na przykład - czuję nagle w nocy, że ktoś/ coś ociera się o moją twarz wąsikami to wiem od razu, że to kot przyszedł nieoczekiwanie domagając się uwagi. Po samych wąsikach już go rozpoznaję i nie muszę się upewniać - pomimo panującego mroku. Podobnie radykalista widząc, że mężczyzna ma długie włosy i ciemne ubranie jest przekonany, że oto trafił na satanistę, który nienawidzi papieża. Po co zatem z kimś takim rozmawiać? Tylko czy rzeczywistość relacji międzyludzkich jest tak prostym zjawiskiem jak nocne spotkanie z kotem?

Jak to się stało, że Maria Magdalena przestała grzeszyć? Stało się tak POMIMO to, że nikt w nią kamieniem nie rzucił czy może  DLATEGO, że nikt w nią kamieniem nie rzucił? Jezus sprawił, że doświadczeniowo mogła się przekonać o szarości świata, o sztuczności dychotomicznych podziałów, które tutaj sam Bóg odrzuca. Okazało się, że wśród tych sprawiedliwych ludzi nie było ani jednej osoby bez grzechu. Jeżeli ona symbolizowała grzech, była czarna, to każdy z chcących-kamienować był mniej lub bardziej w tym grzechu zanurzony. Niektórzy w sposób bezpośredni - wiadomo, że grzechu prostytucji nie da się przecież popełnić działając w pojedynkę; inni mniej bezpośrednio - tworząc pewien społeczny klimat przyzwolenia lub wykluczenia, zakłamania.

Ks. Dziewiecki bez wątpienia  jest katolikiem i z tego powodu zależy mu na zbawieniu innych ludzi - także ateistów. Mnie też. Niektórzy ludzie nie wierzą w naszego Boga. Naiwnością byłoby myśleć, że oni nigdy się z chrześcijaństwem nie spotkali. Gdzieś coś pewnie widzieli, czytali ale to wszystko okazało się dla nich nie do przyjęcia, nieadekwatne do ich wrażliwości, do wyznawanych wartości, które gdzieś tam przesycają ich osoby. Ks. Dziewiecki wspiera ich w tych przekonaniach. Mówi jakby: "Wasze miejsce jest z dala od nas, my was nie zapraszamy!" Wtóruje mu genialny  dr inż. Antoni Zięba tworząc "piękne" instalacje ze zdjęciami martwych płodów aby "zachęcić" tym bezbożników do wyznawania wartości chrześcijańskich. Albo jesteś katolikiem albo przestępcą. Nie raz już, jako katolik, spotykałem się z osłupieniem jakiegoś nowo poznanego ateisty: "To ty jesteś katolikiem? I mogliśmy normalnie porozmawiać? Nie mówiłeś nic o in vitro ani o aborcji?". Jestem wtedy trochę zażenowany, bo zaczynam rozumieć, że przez działalność takich ludzi jak ks. Dziewiecki czy inż. Zięba chrześcijaństwo zaczyna być postrzegane jako jakiś ruch kontrkulturowy, jakaś forma budowania społecznych podziałów zamiast droga do wyzwolenia. Cieszy mnie, że papież Franciszek postrzega jednak chrześcijaństwo głównie w jego dawnej formie. Podczas homilii w trakcie porannej mszy 23.05.2013 powiedział między innymi:
Kiedy słyszę: ale ja nie wierzę, ojcze, jestem ateistą, odpowiadam: czynisz dobro i to nas łączy.
Pisałem trochę z działaczkami z "PONTONu" i jestem pewien, że one właśnie starają się czynić dobro - przynajmniej tak, jak je pojmują. Jest mi wstyd, że na mojej uczelni spotkały się z takim ostracyzmem czynionym z ironią, z uśmiechem na ustach. Chciałbym aby te osoby wiedziały, że takie postawy są bardzo odległe od chrześcijaństwa, nie mają z nim w zasadzie nic wspólnego. Dla chrześcijaństwa charakterystyczne są relacje podmiotowe, gdzie próbujemy zbliżyć się do rozmówcy, "poczuć go" a nie dystansować za zdjęciami martwych płodów czy artykułami Konstytucji.

Na koniec jeszcze pewna ciekawostka. Dr Zięba jest inżynierem ale najwyraźniej z trudem przychodzi mu interpretacja wyników badań statystycznych. Z przytaczanych przez niego badań wynika rzekomo, że stosowanie prezerwatyw nie zmniejsza zachorowalności na AIDS ale ją zwiększa. Doktor uzasadnia to strukturą lateksu a także zwiększoną częstością zachowań ryzykownych. Otwory w lateksie to oczywiście kompletna bzdura - możemy o tym przeczytać w całej masie źródeł, których tu nie będę przytaczał, bo każdy ma dostęp do google (struktura lateksu jest wielowarstwowa). Druga sprawa: czy to prezerwatywa jest winna podejmowaniu "działań ryzykownych"? Czy to prezerwatywa sprawia, że ktoś ją nadmiernie naciąga lub przerywa? Dr Zięba niefortunnie podaje analogiczny przykład z pasami bezpieczeństwa, których stosowanie zwiększyło ilość wypadków zamiast zmniejszyć. Przecież to nie pasy są winne wypadkom tylko nadmierna prędkość przy której pasy i tak już nikomu nie pomogą. Czy to znaczy, że dr Zięba nie zapina pasów w obawie, że mogą wymusić na nim jazdę ze zwiększoną prędkością? To jest szalenie interesujący problem...

niedziela, 26 maja 2013

Wojny wokół równouprawnienia

Od dawna ta sprawa jakoś nie daje mi spokoju. Dziwią mnie spory wokół kwestii równouprawnienia mężczyzn i kobiet. Najbardziej dziwi mnie argument: "Przecież kobieta i mężczyzna to nie to samo". Postanowiłem bliżej przyjrzeć się temu argumentowi i tej problematyce.
Czy równouprawnienie to faktycznie uznanie, że kobieta i mężczyna niczym sie nie różnią? Ludzie są przecież na tyle różnorodni, że nawet postawienie obok siebie dwóch kobiet albo dwóch mężczyzn i z racji tej samej płci uznanie ich za jednakowych byłoby wielkim nadużyciem.
Popatrzmy na sprawę troszkę inaczej. Spójrzmy na obrazki:



Oto rysuje nam się konstrukt, który można by nazwać "płeć biologiczna". Wiemy doskonale czym jest motocykl a czym samochód. Każdy z nas ma jakieś wyobrażenie o tych pojazdach. Widać też różnice - są one tak widoczne, że wypisywanie ich tutaj byłoby pozbawione sensu. Samochód i motocykl to nie to samo. Dlaczego w takim razie tyczy się ich to samo prawo spisane w Kodeksie Ruchu Drogowego?

To nie jest wcale takie proste pytanie. Uważam, że na odpowiedź składają się dwa czynniki. Po pierwsze - warto zapoznać się z serią kolejnych obrazków:












Pojęcie "motocykl" przywołuje nam pewien konkretny obraz, konkretny wygląd. Podobnie pojęcie "samochód". Wydaje się, że ten jeden egzemplarz może być pomocny, bo w jakiś sposób chwyta istotę tego, co znaczy "być motocyklem/ samochodem". Warto jednak mieć świadomość jak wielkim uogólnieniem może być ten jeden modelowy egzemplarz. Przekonał się o tym każdy kto spotkał mężczyznę-karzełka lub kobietę-atletkę.


Czyż nie byłoby przewrotnością, patrząc na ten obrazek powiedzieć: "Faktycznie, kobieta i mężczyzna to nie to samo"?

A zatem pierwszy powód, dla którego samochody i motocykle obowiązuje to samo prawo jest taki, że konkretne egzemplarze obudwu pojazdów mogą być bardzo różnorodne i oto można np. znaleźć motocykl z silnikiem większej mocy niż posiada nie jeden samochód! [jak na powyższym obrazku]

Drugi powód jest subtelny i wykracza poza świat prostej, nieożywionej materii. Mówiąc bowiem "motocykl" czy "samochód" musimy mieć na uwadze, że żaden z tych pojazdów nie jedzie sam tylko potrzebuje KIEROWCY. Kierowca dysponując sprzętem może używać go w celach transportowych tak, jak mu się podoba, na ile tylko ten sprzęt mu pozwoli. Nie oznacza to, że zawsze będzie wyciągał ile się da. Wręcz przeciwnie: lękliwy motocyklista nawet najszybszym ścigaczem będzie jechał 60 km/h obawiając się o swoje bezpieczeństwo i nie chcąc płacić mandatu. Brawurowy kierowca będzie mknął niczym rajdowiec siedząc za kierownicą "Malucha". To jest właśnie płeć psychologiczna.
Przeprowadzenie prostej egzemplifikacji pokazuje, że mówiąc "kobieta" mam na myśli jednocześnie jedną osobę i całą grupę czyli w zasadzie nikogo. Jeżeli obejrzę wyniki różnych rzetelnych badań społecznych to przekonam się, że 20 % kobiet to... a 70 % kobiet tamto... Nie, to nie ironia. Takie badania są bardzo przydatne. Mogę np. przewidzieć czy danego rodzaju pracę będzie wykonywało więcej kobiet czy mężczyzn. Mogę, bo wiem, że wybierając losową kobietę istnieje np. większe prawdopodobieństwo, że będzie osobą o wysokich kompetencjach społecznych niż losowy mężczyzna. Jeżeli więc rekrutuję grupę stu przewodników wycieczek to najpewniej okaże się, że kobiety będą przeważać w tej grupie. Gdy jednak spotykam jakąś jedną osobę to nie sposób przewidzieć jaka będzie na podstawie płci. Jeżeli nawet 90 % kobiet lubi dzieci to ta jedna może być właśnie spośród tych 10 % nielubiących bachorów.
Równouprawnienie nie wyklucza zatem istnienia różnic międzypłciowych. Wręcz przeciwnie: zakłada, że tych różnic jest dużo więcej. Otwiara drogę do wyjścia na przeciw drugiemu człowiekowi i poznania go takim jakim jest zamiast stawiania wniosków a priori.

A teraz mała zagadka. Kolejna porcja obrazków:




Dlaczego kobieta musi być postrzegana przez mężczyzn jako atrakcyjna seksualnie i musi podkreślać ten fakt ubiorem aby jej zdjęcia jako motocyklistki znalazły się w internecie podczas gdy mężczyzna może sobie "po prostu jechać" i wyglądać przeciętnie? [wszystkie obrazki pochodzą z wyszukiwarki google i charakteryzują się zbliżoną oglądalnością]
Żadna z tych kobiet nie jest ubrana odpowiednio, by bezpiecznie jeździć motocyklem ale obie wpisują się w pewien wygodny stereotyp.

Świat samochodów nie pozostaje dłużny:



To właśnie szukanie części wspólnej wszystkich kobiet doprowadziło do katastrofy. Szukając bowiem części wspólnej, w tak rozległej różnorodności, wydzielono coś banalnego a może wręcz, z racji tej banalności, wulgarnego. Stworzono kobietę-choinkę, którą stawia się w pokoju aby zdobiła wnętrze, gdy przyjdą koledzy i zachwycała swoimi wdziękami. Stworzono też kobietę-dodatek-do-samochodu. Modną maskotkę, którą można posadzić na siedzeniu obok. Warto kupić jej modne okulary od słońca. Nie twierdzę jednak, że to wszystko wina "podłych samców". Przecież sporo kobiet bardzo chętnie te role odgrywa dobrze się w nich czując... Mężczyźni z resztą też wpadli w tę pułapkę i są teraz zmuszeni do odgrywania macho, zarabiania więcej niż kobiety, samodzielnego wykonywania prac remontowych, posiadania prawa jazdy i całej masy kompletnie nieistotnych bzdur, które są niczym innym jak tylko efektem niemożliwości znalezienia sensownej części wspólnej dla wszystkich mężczyzn...