sobota, 23 lutego 2013

Smoleńsk, k**wa!

1. Wstęp

Kiedyś myślałem, że ludzie są zgodni co do percepcji pewnych prostych, elementarnych faktów. Sądziłem, że różnią się między sobą głównie w kwestii sądów moralnych czy wrażeń estetycznych. Gdy zacząłem zajmować się psychologią dotarło do mnie, że ta sprawa wymaga uściślenia. Wykonajmy pewien prosty eksperyment myślowy. Przyjrzyjmy się poniższemu obrazkowi:

  
Od razu wyjaśniam, że nia ma tu żadnych złudzeń optycznych czy ukrytych elementów. Popatrzmy na obrazek wprost, tak jak jest dany, tak jak się jawi. Oto widzę dłoń, która trzyma w palcach małą piłeczkę. Pod piłeczką znajduje się druga dłoń. To taki statyczny opis tego, "co jest". Mogę jeszcze posilić się o określenie pewnych jakości tych obiektów np. piłeczka jest zielona, górna dłoń jest męska a dolna żeńska. Jestem ciekaw czy na tym etapie, któryś z Szanownych Czytelników byłby już gotów niezgodzić się ze mną? Jest to etap doświadczenia źródłowego. Zazwyczaj odbywa się automatycznie. Człowiek patrzy i widzi. Nie musi się zastanawiać. Dlatego niemal od razu przechodzi do poszukiwania sensu. Co przedstawia ten obrazek? Po co ktoś go tu umieścił? Słusznie zauważa Merleau-Ponty, że o ile jakości tkwią w samym przedmiocie (są jego częścią), o tyle sens konstytuuje się w świadomości. Sens rodzi się zatem dla obserwatora a raczej dla podmiotu. Sens jako pewne wrażenie całości, uchwyconego porządku, celu. Wydaje się, że dla człowieka wszystko musi mieć jakiś sens. Sens tego obrazka określiłbym: 

"Mężczyzna przekazuje kulkę kobiecie"

"Mężczyzna" - widząc dłoń spodziewam się całego mężczyzny, jako dopełnienia; podobnie rzecz się ma z "kobietą".

To taki prosty gest. Ktoś może odczuć pewien niedosyt treści w tym zdaniu napisanym pogrubionymi literami. Ktoś może odczuwać chęć poszerzenia tego sensu. Być może ktoś tutaj zaczyna zastanawiać się nad feminizmem, Unią Europejską, rolami płciowymi. Ten niedosyt, który skłania do wyjścia-poza może być inspirujący ale tylko wtedy, gdy podejmowana w jego duchu interpretacja tworzona jest przy ciągłej łączności z tym, co faktycznie dane-wprost. Mój krótki opis jest może skromny ale trzyma się ściśle tego, co widać. Mogę go bronić przez wskazanie poszczególnych elementów, które każdy może zobaczyć na obrazku a które znajdują się także w opisie. Nie jest niczym złym pójść o kilka kroków dalej ale tylko wtedy, gdy ten początkowy opis potraktuję jako punkt wyjścia od którego zaczynam. Każde twierdzenie, które stanie w sprzeczności z tym pogrubionym zdaniem będzie prawdziwe tylko o tyle o ile nie będzie dotyczyło obrazka. Chcąc iść dalej, interpretować, mogę na przykład powiedzieć, że ta "kulka" jest małą "Kulą Ziemską". W ten sposób rozszerzam opis ale nie przeczę sensowi, który wcześniej ustaliłem.

Niektórzy ludzie swobodnie przechodzą od danych percepcyjnych do własnych interpretacji. Ich wykształcenie i społeczne uznanie, którym się cieszą nie mają tu większego znaczenia. Osoby te budują hermeneutyczne koncepcje rzeczywistości oparte o skojarzenia, które mają w stosunku do zaobserwowanych elementów. Zatem świat, który przeżywają, opisany i ustrukturyzowany w formę narracji, przypomina interpretację nieudolnego psychoanalityka wypowiedzianą w gabinecie. Osoby takie mogłyby uchwycić sens naszego obrazka np. tak:

1. "Upadek Unii Europejskiej"
2. "Uległość kobiet względem mężczyzn"
...
n. "Kobiety biorą świat w swoje ręce"

Przedstawione tu powyżej opisy nie byłyby niczym złym, gdyby ich autorzy mieli zawsze na uwadze ten pogrubiony sens a te tutaj traktowali z przymróżeniem oka albo jako pomocnicze opisy, inne punkty widzenia, dekonstrukcje. Niestety czasem dzieje się tak, że ludzie zastępują ten główny, pogrubiony sens jednym z tych "sensów-fantazji" przypisując mu tak samo kategorycznie pewną wartość. Interpretacji przypisują wagę faktu.
Jestem przekonany, że dzieje się tak w przypadku "Katastrofy Smoleńskiej". 
Oficjalny państwowy raport stanowi prosty i zwięzły opis faktów wraz z ich wyjaśnieniem, fizycznym uzasadnieniem. Każde dalsze interpretacje, spekulacje pisane są z podaniem odpowiednich zastrzeżeń. Jednak w odbiorze społecznym raport spotkał się z pewnego rodzaju dezaprobatą ze strony części społeczeństwa. W moim przekonaniu należy ten opór tłumaczyć głównie jako wrażenie niedosytu, podobne do tego, na które wskazałem podczas opisu sensu obrazka. Początkowo wątpiący wskazują na pewne drobne błędy autorów raportu ale jako ich konsekwencję podają całkowicie odmienny sens całego zdarzenia chociaż błędy na które wskazują (nawet jeśli istnieją) nie uprawniają do tak dalekoidących wniosków. Następnie powstaje komisja Antoniego Macierwicza i posuwa się znacznie dalej. Tworzy opis zdarzenia, który różni się tak bardzo od oficjalnego, że aż wydaje się dotyczyć innego wypadku lotniczego. W moim przekonaniu duża część społeczeństwa przyjmuje tę wersję zdarzeń jedynie jako treść racjonalizacji swojego "poczucia niedosytu", by móc snuć fantazje bez rzetelnego zainteresowania żadnym z raportów. 
W swoim tekście zastanawiam się nad myśleniem tzw. zwykłych ludzi. Nie będę rozważał postaw polityków i celów jakie im przyświecały chociaż część z ich działań chcę tutaj zdecydowanie potępić i napiętnować, ponieważ zło, które z nich wynika jawi się wprost, nawet bez wskazywania jego genezy.

2. Różne wizje sensu katastrofy i ich geneza

Tuż po samej katastrofie byłem świadkiem silnych emocji, które to wydarzenie wzbudziło w wielu ludziach.  Mógłbym nawet powiedzieć, że było to coś na kształt "społecznej traumy" ale jako detalista nie przepadam za tego typu określeniami. Zjawisko to można było zaobserwować bezpośrednio w formie pochodów na Krakowskim Przedmieściu oraz w formie oddawania hołdu parze prezydenckiej w Pałacu Prezydenckim. Niektórzy ludzie czekali nawet kilkanaście godzin aby ów hołd oddać a wśród nich byli nie tylko zwolennicy polityki zmarłego prezydenta. Byli tam także przeciwnicy! Podejrzewam, że część z tych osób została przygnana nie w pełni świadomym poczuciem winy. Podobnie jak po nagłej śmierci nielubianego sąsiada mogę odczuć pewnego rodzaju cień przekonania, że swoją nięchęcią (samym uważaniem za "niewygodnego") przyspieszyłem (a może wręcz spowodowałem) ów przykry stan rzeczy, podobnie też mogę ponosić jakiś cień odpowiedzialności za śmierć polityka, z którego koncepcjami się nie zgadzałem, na którego się oburzałem a może nawet z niego kpiłem. Niektórzy dopatrywali się w tych pochodach czegoś w rodzaju katharsis społecznego: doświadczenie śmierci, jako doświadczenie o charakterze podstawowym, kładzie cień na społeczne spory, spychając dawne kłótnie w niepamięć. Ja byłem ostrożny co do wysuwania tego rodzaju przesadnych prognoz i nie omyliłem się. Trudno mówić tutaj o oczyszczeniu skoro większość żałobników nie znała zmarłych. Pozostawała po prostu w łączności z ich medialnymi wizurenkami. Przeżywane emocje miały więc charakter smutku nad sobą samym, nad ja-niegodziwym, tym który kpił z tych, którzy już nie żyją albo ja-niepewnym, tym, który zmaga się z jakąś nieciągłością - giną najważniejsi państwowi urzędnicy, być może taki cios dla państwa odbije się rykoszetem na moim życiu. Społeczeństwo pamiętało też wydarzenie śmierci Jana Pawła II i początkowo próbowało podążyć za tamtym schematem. Jednak różnice między Papieżem Polakiem, jego wizerunkiem, jako człowieka bezspornie dobrego a mieszanymi uczuciami wobec zmarłych polityków były niemożliwe do pominięcia. Poza tym papież był już człowiekiem sędziwym a jego śmierć postępowała powoli na skutek chorób ale zgodnie z pewnym "naturalnym porządkiem rzeczy" zaś śmierć polityków była nagła. Stąd też stan "błogiej żałoby" trwał bardzo krótko. Gdy opadły pierwsze emocje zaczęło się szukanie winnego. Początkowo były to nieśmiałe głosy, które badały na ile opinia publiczna, aprobata społeczna, dozwala przerwać "zadumę", która była częścią porządku sacrum i wkroczyć w zimne dywagacje "kto? jak? dlaczego?" a więc wejść do profanum. Pionierem w tej dziedzinie okazał się Jan Pospieszalski, który chodził z reporterami po Krakowskim Przedmieściu i nagrywał wypowiedzi różnych osób, które pytał o katastrofę. Powstał w ten sposób dokument pt. "Solidarni 2010", który można zobaczyć choćby na youtube. Mnie, który interesuję się zastosowaniem metod narracyjnych w psychologii, od początku ten dokument wydawał się bardzo cenny. Film został źle odebrany. Z jednej strony oskarżono Pospieszalskiego o przedwczesne przerywanie zadumy, z drugiej zaś o stronniczy wybór wypowiedzi napotkanych przechodniów. Moim zdaniem zaduma i tak musiałaby być przerwana, ponieważ w tamtym momencie przypominała już coś na kształt "nadętego balonu". Co zaś się tyczy stronniczości to nie da się ukryć, że w filmie nie znajdzie się wypowiedzi, które byłyby zbliżone do mojej opinii o sprawie lub opinii moich bliskich i przyjaciół. Być może jesteśmy więc wyjątkowo oryginalną grupą a być może faktycznie autor dokonał pewnej selekcji. Tak czy inaczej dla mnie znaczenie ma sam fakt, że nawet jeśli wypowiedzi zostały wyselekcjonowane to jednak były szczerze wypowiedziane przez te wybrane osoby, były ICH opiniami. Pozostałe filmy na temat katastrofy ("Mgła" czy niedawna "Anatomia upadku") to dokumenty, w których wypowiadają się politycy, naukowcy, osoby publiczne lub niechętni do rozmów rosyjscy "naoczni świadkowie". Film Jana Pospieszalskiego stanowi zatem najcenniejsze źródło wiedzy o tym, w jaki sposób powstaje spiskowa koncepcja katastrofy wśród społeczeństwa. Jego walor psychologiczny pozostaje dużo większy niż walor dziennikarski. Stronniczość, o którą oskarżają autora inni dziennikarze, z mojej perspektywy jest tylko określeniem grupy badanych do tych, którzy widzą (lub chcą widzieć) pewien szerszy kontekst spraw. Obejrzawszy film podzieliłem narratorów na trzy grupy:

1. "wrażliwi humaniści": osoby te podkreślały swój smutek po stracie. Głównie po stracie Lecha Kaczyńskiego, którego uważały za wybitnego człowieka i męża stanu. Podkreślały też tragiczny los tego człowieka, niesprawiedliwy i przekłamany obraz w mediach, który ich zdaniem był upowszechniany. Twierdziły często, że widzą zakłamanie w ludziach, którzy kiedyś krytykowali prezydenta a teraz rozpaczają po jego śmierci. Uważały to za przejaw hipokryzji. Martwiły się o los Polski, nie widziały żadnego godnego następcy zmarłego prezydenta. Twierdziły, że nie potrafią znaleźć sensu tych wydarzeń, nie mogły uwierzyć, że to wszystko mogło być zwyczajnym wypadkiem lotniczym.
2. "eksperci lotniczy": osoby, które spytane o Smoleńsk mówiły od razu językiem technicznym. Próbowały odnosić się do wstępnych medialnych doniesień o przyczynach katastrofy. Mówiły z pewnym dystansem, bez emocji. Sprawiały wrażenie specjalistów, którzy chcieliby rzetelnie zbadać całą sprawę. Jednak wizja przypadkowego wypadku wydawała im się dość mało prawdopodobna. W oparciu o pewną posiadaną wiedzę techniczną wykazywały, że w Smoleńsku musiało "wydarzyć się coś więcej".
3. "spiskowi historiozofowie": osoby, które widziały katastrofę jako element jakiejś historycznej ciągłości. Dostrzegały pewien symboliczny wymiar: Katyń, Rosja, mgła. Nawiązywali do wydarzeń związnych z Katyniem. Osoby te z łatwością dostrzegały pewne analogie.

Wydaje się, że każda z trzech grup narratorów jako główny swój cel widzi wskazanie sensu wydarzeń upatrując w nim ukojenia męczących emocji, nadając pewną ciągłość a tym samym uwalniając się od trudnego do zniesienia precedensowego charakteru tego wydarzenia, łamiącego porządek. Mając niewielką wiedzę na temat faktycznego przebiegu zdarzeń (nikt wówczas nie wiedział zbyt wiele) tworzą pełne fantazji narracje. Zwłaszcza 1. i 3. oddają się bardzo daleko idącym rozważaniom. Wydaje się jednak, że w społecznym odbiorze wypowiedzi osób z grupy 1. i 3. mogą być traktowane jako dość typowe dla żałobników, którzy przeżyli osobistą stratę. Dlatego też początkowo w mediach tego rodzaju komentarze rzadko natrafiały na sprzeciw. Traktowano je jako fantazje mające zabliźnić rany traumy. Zupełnie niczym opowieści małej dziewczynki, która uważa, że jej matka nie zmarła zwyczajnie tylko została zabrana do nieba przez anioła, jest jej tam teraz bardzo dobrze i będzie oczekiwała na swoją córkę.
Grupa "ekspertów lotniczych" z powodu małej ilości dostępnych informacji o technicznych warunkach całego zajścia miała początkowo mało do powiedzenia. Media dostarczały mało danych technicznych. Stopniowo jednak ta grupa zyskiwała na znaczeniu. W filmie Pospieszalskiego ludzie ci wzbudzają największe zaufanie. Paliwem dla ich dywagacji staną się późniejsze rozważania naukowców z komisji Antoniego Macierewicza.
Trzy grupy narratorów tworzą podwaliny pod teorię spiskową. Budują bogatą w historyczne i symboliczne odwołania opowieść, którą miejscami uwiarygadniają garstką technicznych szczegółów. Wyrwane z kontekstu symbole (np. Las Katyński) otrzymują tym samym nowy kontekst i zaczynają żyć nowym życiem. Większość mediów i komentatorów przestaje tolerować te opowieści, ponieważ przestają one przypominać posttraumatyczne oczyszczenie a zaczynają przybierać coraz bardziej polityczny kształt. To już nie jest rozpacz po stracie ale walka o "prawdę smoleńską" a raczej walka o władzę (władzę nad tym co nalezy uznać za prawdziwe). Narracja przybiera barwy "mitu założycielskiego". Powstają "Solidarni 2010", "niezależni dziennikarze", toczy się walka o krzyż na Krakowskim Przedmieściu. Coraz szerzej mówi się o tym, że "media kłamią". Jak żyć w świecie, w którym nie ma skąd czerpać informacji? Wszelkie, uważane jak dotąd za rzetelne, źródła wiedzy są tylko źródłem kłamliwej propagandy wg. wojowników o "prawdę smoleńską". Racjonalnie rzecz stawiając trzeba zadać sobie pytanie: skoro tak, to jaką mam gwarancję, że owi "niezależni" mówią prawdę? Niektóre osoby nie zadają sobie tego pytania. Zaczynają realizować pewien mythos, przyjmują określony styl działania, wypełniają specyficzne reguły, ponieważ wierzą. Innym z pomocą przyjdzie dr Nowaczyk i prof. Binienda, którzy położą "racjonalne" podwaliny pod "mit założycielski". Przekonają wahających się i niektórych nieprzekonanych.
W internecie można znaleźć masę przeróżnych dywagacji i opinii. Z psychologicznego punktu widzenia ciekawą kwestią było sporządzanie przeróżnych list zmarłych w owym czasie ludzi, którzy mieli związek z katastrofą. Autorzy dowodzili, że ludzie ci zmarli ponieważ posiadali jakąś tajemną wiedzę na temat przyczyn katastrofy. Oczywiście padali ofiarą złudzenia, samospełniającej się przepowiedni. Odpowiedziałem satyrycznie na te domysły ukazując tym samym istotę błędu:



3. Dywagacje techniczne ludzi Macierewicza

Pisząc na początku, że nie będę pisał o politykach ani innych osobach publicznych zajmujących się katastrofą miałem na myśli fakt, że interesują mnie jedynie ci, którzy o sprawie wiedzą z przekazów medialnych (mediów "zależnych" i "niezależnych"). Osoby, które miały bezpośredni kontakt z badaniami katastrofy i politycy mogą mieć zupełnie inne motywy działania, które nie wynikają z jakichś mechanizmów społecznych ale z zupełnie osobistych powodów (np. pieniądze, władza, osobista strata bliskiej osoby). Muszę jednak nawiązać do badań tzw. komisji Macierewicza, ponieważ ich znaczenie jest ogromne.
Dr Nowaczyk i prof. Binienda pod banderą Antoniego Macierewicza dokonują sensacyjnych odkryć. Podważają podstawowe ustalenia oficjalnego raportu. Zwolennicy teorii spiskowej gotowi jak dotąd karmić się szczątkowymi wątpliwościami, drobnymi niejasnościami dostają do rąk potężny oręż. Autorytety, osoby z tytułami naukowymi, potwierdzają prawdę zawartą w wielkim micie.

Dlaczego w takim razie ja i wiele innych osób nie wierzy w te sensacyjne doniesienia? Dlaczego pomimo to, że wysłuchałem konferencji naukowej ekspertów Macierewicza jestem pewien, że nie mają racji?

Dlatego właśnie, że od początku próbowałem w całej sprawie trzymać się jak najbliżej tego podstawowego "pogrubionego" sensu całego zajścia. Przypatrywać się faktom i oddzielać je od interpretacji, od nadawania im szerszego kontekstu. Wiadomo, że lot samolotu dzieje się w pewnych warunkach opisywanych jednoznacznie prawami fizyki. Ustalenia techniczne prof. Biniendy w wielu miejscach kłócą się z tymi prawami. Dowiedziałem się o tym śledząc blog prof. Artymowicza, który szczerze każdemu polecam do poczytania TUTAJ. Ktoś oczywiście może mi zarzucić: Dlaczego ufasz jakiemuś Artymowiczowi a Biniendzie nie? Otóż ja nikomu nie ufam. Przez 4. lata chodziłem do LO do klasy o profilu chemiczno-fizycznym a następnie przez 6. lat studiowałem elektrotechnikę na Politechnice Warszawskiej. Dzięki temu zdobyłem pewną wiedzę fizyczną. Nie znam się na samolotach ale prof. Artymowicz UDOWODNIŁ mi swoje tezy odnosząc się do prostych faktów empirycznych i do obliczeń fizycznych.

4. Pancerne skrzydło

Nie ma tu miejsca na opisywanie wszystkiego. Czytelnik może sam poczytać sobie blog profesora. Napisany jest w żartobliwym, charakterystycznym dla fizyków, stylu miejscami przechodząc w język naukowy. Wiem, że dla osób bardzo mało obytych z naukami ścisłymi może być niezrozumiały. Dlatego pomyślałem, że przedstawię tu choćby jeden ważny i ciekawy argument za tym, że drzewo (brzoza) faktycznie musiała zostać zniszczona na skutek uderzenia skrzydła samolotu ale ów duży kawał skrzydła (1/3) także został urwany (więcej tutaj).
Upraszczając całą sprawę:
Wyobraźmy sobie, że lecący samolot uderza skrzydłem w drzewo. Wydaje się, że historia może się potoczyć na trzy sposoby:
1. skrzydło zostaje ucięte a drzewo nadal stoi
2. skrzydło zostaje ucięte a drzewo poważnie nacięte w konsekwencji czego łamie się pod swoim ciężarem (jak podczas klasycznego ścinania drzewa piłą)
3. skrzydło pozostaje na swoim miejscu a drzewo zostaje ścięte (niczym chwast ścinany rozpędzoną żyłką kosy spalinowej)
Chcąc trzymać się faktów musimy spytać: jak wygląda owe drzewo? A wygląda tak:


Widać wyraźnie, że odpada opcja 1. i 3. Drzewo nie zostało ścięte ale nadcięte i odłamane. Ktoś powie: i co z tego? Wynika z tego ogromnie ważna konsekwencja. Przyjrzyjmy się zjawisku: skrzydło samolotu wchodzi w drzewo przy prędkości rzędu 75 m/s, na podstawie oględzin wraku wiadomo, że zniszczone było 20 cm przedniej krawędzi skrzydła. Gdyby część skrzydła nie urwała się to by oznaczało, że skrzydło przeleciało przez brzozę i zajęło to wystarczająco dużó czasu, by brzoza zdążyła się złamać pod wpływem nacięcia i przewrócić umożliwiając skrzydłu przelot. Znając obszar zniszczenia skrzydła (czyli drogę, którą przebyło w drzewie) i prędkość lotu możemy obliczyć ten czas: 0.2 m/(75 m/s) = 1/375 sekundy! 
Profesor Artymowicz komentuje to tak:
tyle, nie wiecej, musialo trwac to przemeblowanie brzozy od pionowej do zagietej o 90 lub wiecej stopni. inaczej to wielkie drzewo weszloby w skrzydlo lamiac dzwigar (oczywiscie zrobilo to, ale udawajmy dalej, ze nie). a wiec prawie tona drewna (mozna to latwo oszacowac) polozona na bok, hipotetycznie nie urwana i nie rzucona 50 metrow dalej, a jednak skrzydlo nie urwane.
znamy droge, po ktorej poruszaly sie pien i galezie gornej czesci drzewa: pi/2*5m  (naprawde daje tu ostroznie male oszacowania) ~ 7 m. znamy tez czas: t < 1/375 s. co robimy? no wlasnie: szacujemy ich predkosc koncowa i przyspieszenie. w przyblizeniu, gora drzewa poruszala sie tuz po zlozeniu o 90 stopni z predkoscia 375*7 m/s = 2.6 km/s, to znaczy 8 razy predkosc dzwieku. (to predkosc do osiagniecia ktorej rakieta Atlas V potrzebuje dobrej minuty-dwoch, a wiec 37500 razy wiecej, niz 1/375 sekundy, i tylko dzieki temu pozostaje w jednym kawalku). przyjmujac hipoteze pancernego skrzydla kladacego brzoze, poruszajac sie z kosmiczna predkoscia drzewo po upadku spowodowaloby zjawiska towarzyszace upadkowi tonowego meteorytu. katastrofa mini-tunguska. w calym smolensku wybite szyby, jesli nie znacznie gorzej.

Zatem samolot uderzył skrzydłem w drzewo, naciął je na skutek czego część skrzydła urwała się. Samolot poleciał dalej a nadcięte drzewo zawaliło się pod swoim ciężarem. [A raczej pod wpływem potężnych wirów powietrznych powstałych na skutek przelotu samolotu. Dlatego drzewo przewróciło się prostopadle do kadłuba a nie wzdłuż. Komisja Macierewicza bardzo często zapomina o analizie zjawisk aerodynamicznych a także o prędkości poziomej samolotu przedstawiając go jak spadające pionowo na ziemię pudełko].
Przykładów nieprawdy głoszonej przez ekspertów komisji Macierewicza jest cała masa! Dlaczego w takim razie autorytety naukowe podpisują się pod takimi bzdurami? Może to wynikać albo z ich nieudolności i niewiedzy (każdy kto studiuje lub studiował wie, że do ukończenia uczelni nie potrzeba zbytniego rozumienia) albo czerpią z tych bzdur jakieś zyski. Być może prof. Binienda jest dobrym specem w swojej wąskiej działce. Ma w głowie wszystkie potrzebne mu wzory, wykresy i tabelki ale nie wie skąd się wzięły, jaki jest ich sens. Pamiętam, że gdy studiowałem na politechnice często zdażały się przedmioty na których wymagano tylko pamiętania pewnych końcowych konkluzji bez wnikania w to o co na prawdę chodzi. Ja i niektórzy moi koledzy próbowaliśmy zbadać sprawy dogłębnie ale rzadko było to jakoś punktowane. Raczej utrudniało naukę. Chcąc badać katastrofę, wydarzenie precedensowe, nietypowe, trzeba wykazać się twórczym myśleniem, które wykracza poza zastane, typowe przypadki. Umieć zespawać ze sobą dwa kawałki metalu potrafi nawet osoba niewykształcona, po krótkim kursie. Wyjaśnić dlaczego "spaw puścił", dlaczego coś się urwało to dopiero prawdziwa sztuka.

5. Koniec

Zdaję sobie sprawę z niespójności tego artykułu. Miał on przekazać w wielkim skrócie pewien zarys zjawiska jakim jest zbiorowe zaczadzenie umysłów wokół sprawy katastrofy. Z jednej strony pewne społeczne mechanizmy i utrwalone schematy napędzające wiarę w zabobon; z drugiej zaś nieuczciwe manipulowanie opinią publiczną przez "niezależnych dziennikarzy" i "ekspertów" a także polityków. Trzeba postawić sprawę jasno. Niezależnie od motywów, jakie rządziły autorami tej podłej manipulacji, zasługuje ona na potępienie. Całe rzesze ludzi padły jej ofiarą i to ludzi niekiedy szlachetnych, kierujących się dobrymi intencjami (patriotyzmem, umiłowaniem Prawdy). Osoby te miały z różnych względów gorszy dostęp do danych i/ lub pewne uwarunkowania osobościowe i emocjonalne ułatwiające wywarcie na nie wpływu. Jedynie choroba psychiczna (jak tutaj) mogłaby usprawiedliwić tego rodzaju działania wymierzone w tych ludzi i dezinformujące ich ...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz